|
Nawigacja |
|
|
Milno na Podolu Najnowszy użytkownik:
Karolinaserdecznie witamy.
Zarejestrowanych Użytkowników: 159 Nieaktywowany Użytkownik: 0
Użytkownicy Online:
Gości Online: 2
Twój numer IP to: 18.97.14.83
Artykuły | 331 |
Foto Albumy | 67 |
Zdjęcia w Albumach | 1883 |
Wątki na Forum | 47 |
Posty na Forum | 133 |
Komentarzy | 548 |
|
|
|
|
|
|
Logowanie |
|
|
Zagłosuj na nas |
|
|
|
cz.11 - Lata bezprawia, mordu i pożogi (4) |
|
|
Adolf Głowacki: "Milno - Gontowa. Informacje zebrane od ludzi starszych - urodzonych na Podolu, wybrane z opracowań historycznych i odtworzone z pamięci". Szczecin 2009 Część 11.
LATA BEZPRAWIA, MORDU I POŻOGI (4)
Różne dramaty rozegrały się tej nocy. Najtragiczniejsze chwile przeżyli zamordowani, ale oni zabrali swoje tajemnice do grobu. Wielu zajrzało śmierci w oczy lub otarło się o nią. Wszyscy bez wyjątku przeżyli szok psychiczny i moralny. Ta noc pozostawiła trwały ślad na psychice każdego z nas. Podważyła też wiarę w człowieka i zburzyła jego dotychczasowy wizerunek. Ludzie niechętnie wskrzeszają godziny grozy. Są one wciąż żywe, a poruszone jak cierń uwierają. A oto kilka przykładów przeżyć uczestników nocy śmierci i zagłady.
Mieczysław Dec 4B, (17 lat), Rogoziniec.
Gdy wyskoczyłem na podwórze, banderowcy już nacierali. Puściłem z erkaemu kilka serii na stojąco, a następnie z Józkiem Pawłowskim 80 wskoczyliśmy do okopu i rozpocząłem regularny ostrzał. Józek strzelał z kbk i pomagał mi ładować talerze. Stąd strzelał też Edek Prus, Józek Pączek 5 i inni wartownicy. Obok terkotał karabin maszynowy Krakowiaka 144. Banda zaległa, ale po pewnym czasie z głośnym urra, znowu ruszyła do przodu. Na stanowisku wypróżniłem trzy magazynki. W ostatniej chwili z bratem i babcią, ukryliśmy się w wykopie pod zwałem gałęzi. Ledwie zamaskowałem właz, na podwórze wpadli banderowcy. Obserwowałem jak plądrowali budynki i ładowali dobytek na wozy. Po wyjeździe kolumny obładowanych wozów i wymarszu bandy w kierunku Kamionki, pobiegliśmy do siostry Milki Zaleskiej 61. Stała z płaczącym Jasiem i teściową na podwórzu. Napad przetrwały w piwnicy. Miały szczęście, że dom nie został spalony. Obok płonęły budynki Czyrwińskich 62. Zdążyliśmy jeszcze wypuścić zwierzęta i wynieść parę worków zboża. Zewsząd dolatywał ryk płonących zwierząt, wycie psów, trzask walących się konstrukcji i huk płomieni. Udało nam się również ugasić jak raz zapalający się od sąsiednich, dom Tekli 9 oraz zwalić bosakami płonącą strzechę z budynku Botiuka 13.
Wycofującego się z tej placówki Józka 80,ogłuszył pocisk z moździerza. Za Władkiem 76 i Longinem 74, na oświetlonym płomieniami ogrodzie, puścili serię, więc upadli w błoto. Następnie chyłkiem polecieli w kierunku cmentarza. Wrócili rano. Widok był straszny - wspomina Władek. Dopalały się budynki, wszędzie snuły się dymy, a przy zgliszczach lamentowali zrozpaczeni ludzie. Pod krzyżem u sąsiadów leżał zabity Mikołaj Maliszewski 3, Krakowiak 144 z synem na swoim podwórzu, a jego żona z córkami zasztyletowane przy kiernicy koło Wuzera.
Franciszek Majkut 68B, (13 lat), Pacholęta.
Po 2-3 godzinach czuwania u Prasoły 12, do mieszkania wpadła wartowniczka z wiadomością, że koło rzeki słychać chlupot wody. Władek Letki 171 i Mikołaj Szeliga 10 chwycili karabiny maszynowe i wybiegliśmy za stodołę. Władek ustawił karabin i puścił serię w kierunku rzeki. Banderowcy wystrzelili rakiety i z silnym obstrzałem ruszyli do przodu. Po następnej serii zablokowała się taśma. Chociaż poprawiał wciąż mu się zacinała. Mikołaj strzelał z bębenkowca, ale miał tylko jeden magazynek.
Stąd przez drogę polecieliśmy do murowanej stajni Bogacza 67, gdzie skryło się dużo kobiet z dziećmi. Na szczęście ktoś rozsądny krzyknął aby uciekać i wszyscy ruszyli na ogrody. Bogacz jęczał, że nie zostawi dobytku, ale zgromiła go żona i popchnęła za innymi. Ponieważ pożar się rozprzestrzeniał, mama wróciła wypuścić zwierzęta i przy nich została, bo na podwórze wpadli banderowcy. Miała szczęście, że nie weszli do środka i budynku nie podpalili. Dom spłonął. My przetrwaliśmy noc przy Syrotiukowym jeziorze. Rano zastałem zrozpaczoną mamę przy zgliszczach. Obok dopalał się dom sąsiadów. Zdesperowany stary Hawryszczak powiedział do wnuka: "Chodź Jasiu, chociaż zagrzejemy się przy naszym domu"
Antoni Góral 40B, (15 lat). Gorzów.
Na placówce u Deca 25, trzymałem wartę z kobietami. Tylko ja miałem pepeszę. Gdy rozległy się strzały, wyskoczyłem na ogród wypróżniłem wszystkie magazynki oraz wyrzuciłem granaty jakie miałem przy sobie. Wyraźnie słyszałem komendy banderowców: "W lewo! Przechodzić w lewo". Było to przesuwanie bandy w kierunku Rarogi - Barany. W ostatniej chwili przeskoczyłem przez ulicę i poleciałem do lasu. Koło kościoła byli już banderowcy.
Maria Mazur (Stolf) 33B (16 lat). Brójce.
Z Marysią Berezichą 31, byłyśmy wówczas u Pawlów 24. Po pierwszych strzałach, ruszyłyśmy do domu. Nad nami przelatywał rój kul świecących. Ja, jej rodzina i Głowacka 32 z synem, ukryłyśmy się w naszej piwnicy pod stodołą. Przyleciała też któraś od Zadrogi 57 i wrzuciła tobół z pościelą. Zauważył to banderowiec. Otworzył piwnicę i krzyknął; "Wychodzić bo wrzucę granat ! Liczę do trzech". Wyszłyśmy. Gdzie mężczyźni ? Od wiosny na wojnie, odpowiedziałam. Dołączył do nas złapaną rodzinę Mateuszków 34. Ich ojca zastrzelili. Cały czas robił dużo hałasu. Krzyczał, że tu Ukraina, a my już dawno powinniśmy być za Sanem. Podpalił stodołę i oborę, ale wcześniej podpowiedział żeby wypuścić zwierzęta. Poszedł też z Józiem Berezijów, wypuścić ich krowę z płonącego budynku. Później gdy wozy i banda przesunęły się dalej, kazał nam wejść do domu, siedzieć cicho i nie zapalać światła. Myśleliśmy, że podpali budynek razem z nami, a on po prostu poszedł za oddalającą się kolumną. Uczestniczył w tym strasznym dziele, ale nie przestał być człowiekiem. Dzięki niemu, przeżyło w naszej grupie 13 osób.
Władysław Marcjasz 120B (18 lat), Pacholęta
Ukryliśmy się z innymi, w austriackim bunkrze na łanie. Małego Stacha opatulonego w pieluchy, mama trzymała na rękach. Zimno, ból czy mokro spowodowało, że zaczął płakać. Mama potrząsa zawiniątkiem, a on płacze coraz głośniej. Głos w ciszy nocnej słychać z daleka. W pewnym momencie tato nie wytrzymał nerwowo i powiada do mamy: "Maryna duś, bo jak banderowcy usłyszą, wszyscy zginą". Nakładliśmy na mamę trochę łachów aby stłumić płacz i na szczęście, dziecko stopniowo ucichło. Teraz trąci to groteską, ale moja rodzina przeżyła dramat. Okoliczności wymusiły na ojcu barbarzyńską decyzję.
Maria Letka 164B (35 lat), Dębno Lubuskie
Poszłam wówczas na nocleg do kuzyna Sobka Głowackiego 83. Jego żona była Ukrainką, więc sądziłam, że tam nie przyjdą. Syn Stach miał przestrzeloną noge. Codziennie musiałam go na plecach nosić z Okopu do wioski i nocować w ciepłym pomieszczeniu. Jak zrobił się ruch, mój i jej Władek schowali się na strychu. Sobek z dziadkiem też gdzieś się ukryli. Stach leży, a ja truchleję ze strachu. Na dodatek świeci się lampa i widać kto jest w domu. Zgaś lampę, powiadam do Hapki. Niech się świeci odpowiedziała i zaczęła się głośno modlić. W tej krytycznej sytuacji, musiałam wyjść na dwór. Gdy wracałam, jakiś drab zastąpił mi drogę. Ty kto? pyta. Zaniemówiłam. Dopiero po chwili wykrztusiłam "ja". Widocznie uznał, że jestem Ukrainką, bo skierował się na drogę, a ja na miękkich nogach do domu. Były to najdłuższe i wówczas myślałam, że ostatnie chwile w moim życiu.
Józef Krąpiec 152B (14 lat), Pacholęta
Jak usłyszałem strzały, chwyciłem pepeszę, a siostra Mańka torbę z magazynkami i ruszyliśmy z Paświska na odsiecz wiosce. W drodze zatrzymał nas Ficzko 159. Gdzie gonisz - syknął. Co z tym zrobisz nawale? r Chowajcie się. Ukryliśmy się z rodziną sąsiadów, w schronie zamykanym klapą z krzaczkiem. Po chwili zaczęliśmy się dusić. Zabrakło powietrza. Wystawiona rurka wentylacyjna, nie wystarczała na tyle osób. Musieliśmy otworzyć klapę. Na szczęście banda nie weszła na Paświsko.
Bronisław Krąpiec 116K (10 lat) Myślibórz
Z mamą pobiegliśmy do stryjka Stacha 42. Ich już nie było. Schowaliśmy się do ich piwnicy w podwórzu, ale ktoś wskazał. Banderowiec otworzył drzwi i krzyknął: rWychodzić bo wrzucę granatr1;. Wyszliśmy. Wy kto ? Drugi zamaskowany coś mu szepnął na ucho. Kazał nam iść do domu. Banderowcy wynosili dobytek na drogę i ładowali na wozy. Nas nie zaczepiali. Widocznie czołówka decydowała kogo zabić, a komu darować życie. Nasz dom już ogołocili. Jak raz zastrzelili świnię i ładowali na wóz. Jeden z nich zdarł mi z nóg trzewiki. Następnie podpalili budynki i poszli dalej. Udało się nam jedynie wypuścić zwierzęta. Życie uratował nam ten zamaskowany, miejscowy. Być może tato złożył mu kiedyś złamanie kości i tak się odwdzięczył.
Antoni Dec 127K (16 lat) Rogoziniec
Po krótkim obstrzale, grupą wycofywaliśmy się do ulicy. Tam stało już pełno miejscowych Ukraińców. O idą nasi, odezwały się głosy, gdy przechodziliśmy przez drogę. Zmyliła ich ciemność i to, że byliśmy uzbrojeni. Przez ogrody dotarliśmy na kapustniki, gdzie przetrwaliśmy do rana.
Większość Polaków z Kamionki uciekła na łąki, kapustniki i rozproszyła się po polach w kierunku Parcelacji. Marysia Zaleska 66K, przeleżała kilka godzin w błocie, pod łętami ziemniaczanymi na skarpie Moskałychy. Przy niej kolumna obładowanych wozów, rozdzielała się w kierunku Krasowiczyny i Baszuków.
Dramat przeżył Władek Pawłowski 8K (15 lat). Pod jesień w czasie szamotaniny, nieumyślnie zastrzelił młodą Ukrainkę. Wydali na niego wyrok śmierci. W czasie napadu, dostał się w okrążenie. Aby uniknąć męczeńskiej śmierci, zdecydował się na desperacki krok: wskoczył otworem zsypowym do piwnicy płonącego domu. Banderowiec strzelił w otwór i ranił go w nogę. Granatu nie wrzucił, bo skróciło by to Władkowi męki duszenia się w kłębach dymu. Wleźć też się bał, bo Władek był uzbrojony. Banda uznała, że najlepiej jak tam zostanie i wolno skona. A jednak cuda się zdarzają. Przeżył.
Edward Prus pisze, że autorem tego strasznego dzieła, był szef sztabu podolskiego okręgu wojskowego rLisoniar1;, major Włodzimierz Jakubowśkyj ps.r1;Bondarenkor1; z Załoziec, przedwojenny oficer polski.
Narada w sprawie napadu odbyła się na Wszystkich Świętych, w Gajach za Rudą koło Załoziec. Akcję zatwierdził na 11 listopada, dowódca "Lisonii" Omelian Polowyj. Jakubowśkyj skoncentrował kureń rizunów składający się z 2 sotni w Baszukach, skąd 11 listopada wieczorem, wyruszyła wyprawa na zagładę Bukowiny i Kamionki.
Bondarenko osobiście dowodził sotnią, atakującą Bukowinę od Miśkowego Błota. Na ogrodach pod silnym ogniem karabinów maszynowych, pepesz i kabeków, poniósł dotkliwe straty. W czasie ataku, od kul naszych obrońców zginęło 26 upowców, a on został ranny. Zanotował to w rocznym sprawozdaniu, prowidnyk OUN z Załoziec, "Żur".
Kamionkę grabiła sotnia, dowodzona przez Fedorowskiego z Tarnopola. Banderowcy byli podzieleni na trzy grupy: pierwsza mordowała, druga grabiła, a trzecia paliła. Wśród rabusiów przeważały kobiety i wyrostki.
Po napadzie, małe grupy regularnie plądrowały i grabiły wioskę. Nie było mowy o spaniu. Ludzie zgromadzeni w nieopalonych domach, trwali na ciągłym czuwaniu. Każdy dom wystawiał swoje warty. Dzieci spały w ubraniach, a dorośli drzemali przy nich na siedząco. Po wiosce krążyły sfory psów, które zbiegały się z okolic do padliny spalonych zwierząt. Na szczęście zamarzniętej, bo w międzyczasie chwycił mróz. Przy każdym podejrzanym odgłosie, matki porywały śpiące dzieci na ręce i pędziły przed siebie, aby skryć się w ciemnościach nocy. Starsze wyrwane ze snu, chwytały się matczynych spódnic i potykając się o grudy, biegły za nimi. Dorośli nie spali normalnie od dawna, bo w każdej chwili spodziewaliśmy się napadu. Na placówkach już od września regularnie zmieniały się warty.
Swoboda zachowania się banderowców, była zadziwiająca. Poczynali sobie tak, jak by po za nimi, nikt nie sprawował tu władzy. Od jesieni czuli się zupełnie bezkarni.
Rosjanie tłumaczyli to brakiem sił, bo prowadzili wojnę. Ale o swoje interesy dbali. Gdy mieszkaliśmy w Załoźcach, jakiś Ukrainiec zastrzelił oficera rosyjskiego w Czystopadach. Rosjanie w odwecie przykryli wieś ogniem z działa. Uznali zbiorowa odpowiedzialność. Pokazali, że są w stanie poskromić bandę, nawet z zastosowaniem metod z arsenału UPA. Ta zbrodnicza władza była bezwzględna, ale Ukraińcom do czasu pobłażała, bo wykonywali za nią brudną robotę.
Nam powiedzieli, że jeśli chcemy ratować życie, powinniśmy przenieść się do Załoziec i tam załatwiać dokumenty na wyjazd do Polski.
Banda Panoszyła się wszędzie i robiła co chciała. Na Krasowiczynie koło rSelradyr1;, powiesili na wierzbie Agnieszkę Dec (z domu), żonę Ukraińca. Wywlekli ją z domu nocą. Nie pomogły protesty i błagania teścia Ukraińca. Mąż był na wojnie. Dali kobiecie jedynie czas, na rozpaczliwe pożegnanie z dziećmi. Przyczepili do niej kartkę: "Za język". Prawdopodobnie była to kara, za ostrzeżenia Polaków. Dzielna kobieta uratowała może wiele rodzin polskich i zapłaciła za to najwyższą cenę - oddała życie i osierociła dzieci. Milcząc mogła przeżyć w ukraińskiej rodzinie.
Na początku Krasowiczyny od strony Kamionki, mieszkały dwie polskie rodziny Kułajów. Którejś nocy banderowcy chwycili żonę jednego z nich i w bestialski sposób zamordowali. Wyrwali jej język, wydłubali oczy, obcięli uszy i darli pasy skóry. Kobieta krzyczała wniebogłosy i wzywała na pomoc wszystkie świętości dopóki nie skonała w męczarniach, a bestie w ludzkiej skórze pastwiły się nad nią. Wszystko słyszała ukryta siostra Kułaja. Jej na szczęście nie znaleźli, bo zginęła by tak samo.
Dziewiątego grudnia ponownie zaatakowali Gontowę. Tym razem w dzień, około godziny piętnastej. Czuli się już panami tego terenu i wyczuwali wyraźne błogosławieństwo rosyjskich władz. Do tej pory nie napadali w dzień. Na szczęście warty czuwały i w porę ostrzegły. Ucieczkę ułatwiała lekka mgła.
Józefa Olszewska 64G. Prążeń.
Mama usłyszała ruch, więc wyszła zobaczyć co się dzieje. Przebiegająca kobieta krzyczała: rUciekajcie, bandycir1;. Zaraz pobiegłyśmy za sad, ale mama wróciła jeszcze po chustkę. Ja czekałam. Gdy dołączyła, ruszyłyśmy pod górę. Za nami biegło już dwóch banderowców. Zaczęli strzelać. Mamę trafili w nogę więc się zatrzymała. Ja biegłam dalej. Gdy się obejrzałam, zobaczyłam mamę pochyloną, a nad nią stał bandyta. Dogoniła mnie sąsiadka i obie uciekłyśmy na górę, do kryjówki w skale. Było tam pełno ludzi i tato. Gdzie mama ? Chyba zamordowana bo bandyci ją złapali. O świcie znalazł ją martwą i bez butów. Mama zginęła w strasznych mękach. Wbili ją na pal.
To barbarzyństwo przekracza granicę ludzkiego rozumu. Nawet Tatarzy mieli swoją godność rycerską i nie wbijali kobiet na pal. Nawet ci, uznawani za dzikusów ludzie, wyczuwali granicę obowiązującą istotę ludzką i nie przekraczali jej. Dzicz hajdamacka nie uznawała żadnych granic. Ci niby ludzie, ba chrześcijanie, po nabożeństwie w cerkwi wyruszali na rzeź i dopuszczali się czynów, które zaszokowały świat.
W tym napadzie Pączka Mikołaja 54G związali, obłożyli słomą i spalili.
Okoliczne sioła, tak jak sobie sowieci życzyli, szybko pustoszały. Ludzie z resztkami dobytku, a wielu bez niczego, przenosili się na kwatery do Załoziec. To miasteczko zamieniło się w zatłoczony do granic możliwości obóz. W każdym domu liczba osób co najmniej się potroiła. Nawet Ukraińcy musieli przyjąć zbiegłe rodziny polskie. Ludzie spali pokotem na rozkładanej słomie, a posiłki gotowali na zmianę. O dokładnym myciu nie było mowy. Ponieważ temperatura spadła poniżej zera, część rodzin, które nie znalazły pomieszczenia dla zwierząt, mimo zagrożenia, trwało w domu. Niektórzy mieszkali w Załoźcach i codziennie chodzili (7 km) robić obrządek przy zwierzętach trzymanych w Milnie.
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|