|
Nawigacja |
|
|
Milno na Podolu Najnowszy użytkownik:
Karolinaserdecznie witamy.
Zarejestrowanych Użytkowników: 159 Nieaktywowany Użytkownik: 0
Użytkownicy Online:
Gości Online: 23
Twój numer IP to: 18.97.14.83
Artykuły | 331 |
Foto Albumy | 67 |
Zdjęcia w Albumach | 1883 |
Wątki na Forum | 47 |
Posty na Forum | 133 |
Komentarzy | 548 |
|
|
|
|
|
|
Logowanie |
|
|
Zagłosuj na nas |
|
|
|
PRZEŻYLI DWIE WOJNY, WALCZYLI O PRZETRWANIE I CIĘŻKĄ PRACĄ WYKUWALI LEPSZĄ PRZYSZŁOŚĆ DZIECIOM. |
|
|
PRZEŻYLI DWIE WOJNY, WALCZYLI O PRZETRWANIE I CIĘŻKĄ PRACĄ WYKUWALI LEPSZĄ PRZYSZŁOŚĆ DZIECIOM.
Szóstego grudnia 2013 roku, w wieku 99 lat, zmarła najstarsza mieszkanka Pacholąt, Stanisława Głowacka. Ostatnia z pokolenia, które przeżyło dwie wojny światowe, zagładę rodzinnego sioła, lata wyrzeczeń i odbudowy, okupację, dni krwi i pożogi, wygnanie z ojczystej ziemi, tułaczy los i tworzyło zręby nowego życia na Zachodzie. Pokolenia, które ciemiężone przez obcych i swoich, nigdy się nie poddało. Jedna z ostatnich, które tę wioskę ożywiały, tchnęły w nią polskiego ducha i zagospodarowywały połacie otaczającej ją ziemi.
Jedenastego podczas żałobnej mszy w Pacholętach, ksiądz dziekan Ryszard Gołębiowski przedstawił jej długą i trudną drogę życiową. Podkreślił też głęboką wiarę, przywiązanie do kościoła, oraz tradycji i wartości przejętych od przodków. Zachęcał też do napisania choćby krótkiej monografii, bo takie życiorysy już się nie powtórzą. To prawda. Lecz nie tylko jej, ale całego tego zanikającego już pokolenia, które przez całe życie ciężką pracą wykuwało swój byt, walczyło o przetrwanie i lepszą przyszłość swoich dzieci. Wszyscy bez wyjątku, zasłużyli na szacunek, wdzięczność i pamięć potomnych.
Ponieważ trudno krótkim opisem objąć wszystkich, ograniczę się do rodziców. Przeżycia innych są podobne - różnią się tylko szczegółami.
Moi rodzice urodzili się na dalekim Podolu, w dużej mieszanej wiosce Milno, koło Załoziec, starej siedziby książęcej i hetmańskiej. W pobliżu historycznego Zbaraża, Wiśniowca i Podkamienia z klasztorem Dominikanów – Częstochowy Kresów.
Dziadkowie Michalina Zawadzka i Antoni Letki, pobrali się w 1913 roku. Gdy 10 września1914 mama głośno obwieściła swoje przyjście na świat, jak raz za łby wzięli się nasi zaborcy. Miesiąc wcześniej dziadek poszedł na wojnę. Pierwszą rocznicę jej urodzin obwieścił huk armat, terkot karabinów i głośne urra…., nacierającego wojska. Wioska znalazła się w linii frontu. Jesienią zabrano ją z przytulnego domu z kołyską zawieszoną na belce i ulokowano w chłodnym leśnym szałasie. Jak spadł pierwszy śnieg, wszystkich ewakuowano w rejon Złoczowa. Babcia wróciła z nią do rodziców. Z mężem przeżyła zaledwie rok i widocznie nie czuła się jeszcze dostatecznie związana z teściami. Ponadto tę rodzinę zabezpieczało trzech mężczyzn. Brata Mikołaja dopiero tam zabrano na wojnę. Mama pierwsze kroki stawiała w obcym, zatłoczonym domu. Ich gromadka - bez miejscowych - liczyła 9 osób. Starsze budynki mieszkalne składały się z izby i komory. Nowsze, budowano dwuizbowe z kuchnią. Sądzę, że ich zakwaterowano w większym, bo trudno sobie wyobrazić by tyle osób tłoczyło się w jednym pomieszczeniu. Tak czy owak, swobodnie mogła pobiegać boso, dopiero latem poza domem. Mówi się, że każde dzieciństwo jest beztroskie. Być może jej też takie było, ale na pewno nie towarzyszył mu dostatek. Ludzie przez trzy lata ewakuacji utrzymywali się ze skromnego wsparcia władz i pracy zarobkowej.
Rodzice ojca, Głowacki Tomasz i Anna Szeliga byli starsi. Ksiądz przyjął ich przysięgę w 1886 roku. Nastąpiło to w bardzo trudnych dla babci okolicznościach. W wieku 2 lat straciła matkę (zatrucie grzybami), a gdy kończyła 15, została pełną sierotą. I w tym roku wydano ją za mąż, z gwarancją 5 lat bez łoża. Dziadek kończył 24 rok życia.
Ojciec Piotr, był piątym dzieckiem. Z ośmiorga rodzeństwa, dwoje pierwszych zmarło. Urodził się 11 lipca 1906 roku. W 1914 kończył 8 lat, pasł krowy i pomagał już w gospodarstwie. Rodzina Głowackich na ewakuacji liczyła 7 osób. Do nich dołączyła ciocia Rozalia Baran z dzieckiem. Jej męża w polu przy pracy, zabił snajper rosyjski. Pracował dziadek, babcia i ciocia. Stryjka Michała w pierwszym poborze wcielono do armii.
Gdy mama kończyła czwarty rok, cichły armaty, ale pełny pokój był jeszcze odległy. Europa mocno okaleczona, przystąpiła do odgruzowywania i leczenia wojennych ran. Ludność Milna też wyruszyła w powrotną drogę. Na miejscu przeżyli wstrząs. Działania wojenne zrównały wieś z ziemią. Zachowało się jedynie kilka domów bez drzwi i okien. Mama też poczuła się mocno rozczarowana. Na podstawie opowieści zupełnie inaczej wyobrażała sobie to sioło. Trudno się też było pogodzić z życiem w naprędce skleconej budzie. Tam było ciasno, ale mieszkali w domu. Na szczęście jej dziadek Tomasz i pradziadek Michałeczek znali budowlany fach, dość szybko wybudowali mały domek z częścią inwentarską i warunki znacząco się poprawiły. Zdążyli też jeszcze zgromadzić trochę paszy dla zwierząt.
Wszędzie dominował księżycowy krajobraz. Ludzie wyruszyli na pola do zasypywania okopów, oczyszczania pól z pocisków i siania oziminy, aby w następnym roku uratować się przed głodem. Wiele poletek przekopywali szpadlami, bo brakowało koni. Ruszyli też w tereny mniej zniszczone po wsparcie. Cenny był każdy kawałek chleba, kwarta mąki, zboża czy parę ziemniaków. To, co przywieźli, nie rokowało sytych dni. Babcia Michalina ze swoją matką Agnieszką, dotarły za Zbaraż. W drodze powrotnej prababcia opadła z sił, zaczęła gorączkować i nie mogła dalej iść. Już zaczął padać śnieg. Babcia zostawiła ją na kwaterze w Zbarażu i wyruszyła po pomoc. Nim pradziadek Tomek dotarł tam przez zaspy, spoczywała już na miejscowym cmentarzu. Zmarła na tyfus. Mama przeżyła drugi wstrząs. Nagle znikła babcia, z którą przez cztery lata tak mocno się zżyła. Prymitywne warunki, zimno, bród i głód, wywołały wielką epidemię tyfusu. Rodzina bez zgonu należała do rzadkości. Zimą tego roku straciła jeszcze ciotkę i wujka Zawadzkich, oraz dziadków Letkich. A latem 1919, stryjka Piotra Letkiego. Zabili go Ukraińcy - za rzekome szpiegostwo. Odradzająca się Polska, była z nimi w stanie wojny. Na tych terenach obowiązywał stan wojenny. Wszędzie Polaków prześladowali i pod byle pretekstem rozstrzeliwali. Ten codzienny niemal kontakt ze śmiercią, z trudem przetrzymywali dorośli. Nie trudno sobie wyobrazić, jak przeżywały to dzieci. W tych niecodziennych warunkach, wolno, postępowała odbudowa wioski.
Dom Głowackich jako jeden z nielicznych przetrwał wojnę. Zaczęli, więc od remontu, a nie budowy jak inni. Żyli, co prawda w dużej ciasnocie, ale w budynku. Inni pierwszą zimę spędzili w naprędce skleconych budach, ziemiankach i wojskowych bunkrach. Babcia Anna opowiadała, że w jednej izbie cisnęły się trzy rodziny i wisiały trzy kołyski. Na dodatek na tyfus zmarł dziadek Tomasz sama została z dziećmi. Najstarszy tato miał wówczas 12 lat. Dopiero powrót stryjka Michała z wojny, trochę tę sytuację poprawił.
Po zgonie pradziadków Letkich i ich syna Piotra, samotna najmłodsza Aniela w 1920 roku wyszła za mąż i ten dom zupełnie opustoszał. Babcia chcąc nie chcąc, musiała wrócić na mężowskie włości. Na próżno jednak oczekiwała powrotu męża z wojny. Dziadek Antoni szczęśliwie przetrwał wszystkie boje, ale po zakończeniu działań wojennych, zmarł na czerwonkę. Mama nigdy nie zobaczyła swojego ojca. Przez dziesięć kolejnych lat same zmagały się z trudami gospodarstwa i oporną ziemią. Jak mógł wspierał ich pradziadek Tomek i prapradziadek z drugiego małżeństwa, Michałeczek. Było to dla babci w zasadzie obcy człowiek, ale miał złote serce. Wciąż czuwał nad nimi, przypominał co trzeba robić, pomagał, a w wielu wypadkach po prostu powiadamiał, że to lub owo już jest zrobione.
Babcia nie wyszła ponownie za mąż. Wstąpiła do świeckiego zakonu św. Franciszka i prawdopodobnie ślubowała bezżenność. Nazywano je tercjarkami. Trudno, więc w tych warunkach mówić, o beztroskiej młodości mamy. Od szóstego roku życia musiała się włączyć do pomocy w gospodarstwie. Opowiadała, że pasła krowy i codziennie z lasu przynosiła na plecach wiązankę suchego chrustu. Lasy wojna mocno przetrzebiła i władze wprowadziły zakaz wycinania drzew. Jedynie susz można było zbierać. Nie zmarnowała się, więc ani jedna gałązka ni szyszka. Tak gromadzono opał na zimę. Babcia pierwszy węgiel kupiła dopiero w 1929 roku. W międzyczasie pomagała w obrządku i robotach polowych. Mieszkały w małym powojennym domku, na wspólnym podwórzu z Pawłowskimi.
Ze względu na brak mężczyzny w gospodarstwie, wieku 16 lat wyszła za mąż. Rodzice wzięli ślub w 19 maja 1930 roku i dopiero wtedy obie z babcią odetchnęły. Ale nie odpoczęły. W 1931 roku kupili sąsiednią działkę i przystąpili do budowy nowego gospodarstwa. Tato nie chciał mieszkać na wspólnym. W 1933 zakończyli budowę budynku mieszkalnego z przylegającym do szczytu inwentarskim i już ze mną, tam się przeprowadzili. W 1934 wybudowali stodołę, w 1936 pokryli dom blachą, a w 1937 zrealizowali ostatnią inwestycję - betonową studnię głębinową. Był to okres intensywnej ciężkiej pracy od świtu do nocy. Krótka drzemka poobiednia w niedzielę, to rzadki luksus. Czasem robili wrażenie jakby o sobie zapominali. Znacznie później to zrozumiałem. Oni po prostu nie mieli wyboru. To była jedyna droga ku lepszej przyszłości. Towarzyszyły temu skrajne wyrzeczenia i niewyobrażalny teraz reżim oszczędnościowy. Aby sprostać wydatkom, tato podjął dodatkową pracę zaopatrzeniowca w sklepie Kółka Rolniczego. Do dziś nie mogę pojąć jak im się udało dokonać tego, przy skromnych dochodach z 7 morgowego gospodarstwa. Troszkę wspierała to renta, którą babcia pobierała za dziadka. Planowali już nawet nowe inwestycje, ale to pokrzyżowała wojna. Nawet zimą wciąż coś robili. Po za obrządkiem i codziennymi domowymi zajęciami, mama z babcią przędły nici, a tato młócił lub ustawiał krosna i mozolnie, nitka po nitce, tkał szare płótno. Wnosił też czasem do domu stół stolarski i coś strugał. Między innymi zrobił bardzo ładne ławki do domu i dla mnie sanki podkute płaskownikiem. Wszyscy mi ich zazdrościli.
22 sierpnia 1939 roku nocą, goniec zastukał w okno, postawił wszystkich na nogi i wręczył ojcu kartę mobilizacyjną. W domu się zakotłowało. Po krótkich przygotowaniach, zamieszaniu, i ostatnich zaleceniach ojca, wychodzimy w ciemną noc. Koło sołtysa pełno ludzi. Szybkie sprawdzenie obecności, płacz kobiet oraz wystraszonych dzieci i o świcie wozy z piosenką „Wojenko, wojenko…”, potoczyły się w kierunku Załoziec. Miesiąc później wkroczyła do nas wyzwoleńcza armia, z dużymi gwiazdami na spiczastych czapkach. Co prawda walki nie trwały zbyt długo i wkrótce mężczyźni zaczęli wracać z wojny, ale na próżno wypatrywałem ojca. Byliśmy bardzo zmartwieni, bo Ukraińcy mordowali małe grupy i pojedynczych żołnierzy. Tak zginął Hawryszczak i Marcinków. Miałem wówczas 7 lat i bardzo mi go brakowało. Po pewnym czasie otrzymaliśmy radosną wiadomość. Żyje! Jest w niemieckiej niewoli, ale żyje. Później opowiadał, że z trudem przetrwali pierwszy miesiąc obozowego życia. Niemcy od razu pognali ich do roboty, ale łamali tym konwencję o jeńcach wojennych. Aby to zalegalizować, biciem i głodem zmuszali ich do zrzeczenia praw jenieckich. Po każdy posiłek szli w szpalerze obozowej straży, która biła ich pałkami gdzie popadło. Rzadko udawało się wynieść trochę zupy w menażce. Długo się bronili, ale w końcu głodni, wycieńczeni i sponiewierani, podpisali karty cywilne. Ratowali tym życie.
Po 9 latach męskiej gospodarki, mama z babcią na kolejnych 6, znowu musiały chwycić za kosę, cep i czepigi. Do stałych codziennych zajęć, doszły te najcięższe, męskie. Tym razem nie tylko aby się utrzymać, ale i sprostać okupacyjnym kontyngentom. Wstawały o świcie. Babcia podpalała w piecu i przygotowywała śniadanie, mama szła robić obrządek. Poprawiać ściółkę, zadawać paszę i poić zwierzęta. Trzy razy dziennie trzeba było 4-5 wiader wody przynieść ze studni. Na szczęście mieliśmy ją w podwórzu. Niektórzy nosili z odległej około 400 metrów kiernicy. Babcia wychodziła do dojenia krów. Ja po wczesnym śniadaniu, pędziłem je na pastwisko. Po zakończeniu robót domowych, wyruszały w pole. Wiosną było to wywożenie obornika, orki, siewy i sadzenie ziemniaków. Później pielenie zbóż i hakanie okopowych. Wszystko ręcznie. Ludzie przez wiele dni kiwali się z motykami na polach, aby je oczyścić i zwiększyć plony. Nie zmarnował się przy tym żaden chwast nadający się do karmienia zwierząt. Każda kobieta wracała z pola z dużym tobołem zieleniny. Tylko poruszające się nogi wskazywały, że jest pod nim człowiek. W południe znowu powtarzał się obrządek. Jedynym odpoczynkiem był czas posiłku. Gdy pod wieczór wracały na obolałych nogach, w domu czekał kolejny trzeci obrządek, z wyrzucanie obornika i ścieleniem. Co drugi dzień dochodziło rżnięcie sieczki na ręcznej sieczkarni i rąbanie drzewa do pieca. W każdym tygodniu trzeba też było upiec chleb i zrobić pranie. Też ręcznie. W specjalnej odkrytej pralni (baduni) przy źródle. Czas od wczesnej wiosny do późnej jesieni wypełniał ciąg ciężkich, różnorodnych robót. Najtrudniejszym okresem były żniwa. Wpółzgięci ludzie przez miesiąc, garść po garści wyłapywali zboże i ścinali je sierpami. Choć z trudem prostowali obolałe plecy i pot zalewał oczy, cieszyli się każda nową kopą. Wszystko żyto i pszenicę żęto, len i konopie rwano z korzeniami, resztę koszono. Gdy pola pokryły się rzędami półkopek, z daleka można było rozpoznać polskie przykryte snopkami rozłożonymi jak peleryna i ukraińskie w kształcie parasola. Po żniwach snopy zwożono do stodół lub stogów i rozpoczynała się młocka. Pszenicę i trochę żyta maszyną, resztę cepem. Prosta żytnia słoma potrzebna była na sopki do łatania strzech. Wszystko żyto szło pod cep, w wypadku wymiany pokrycia na którymś dachu. Wykopki również przysparzały sporo bólu w plecach. Wszystkie ziemniaki kopano szpadlami (ryckalami). Długo z nosami przy rządkach wygrzebywali je z ziemi i ładowali do worków. Zaraz po zwózce snopów, rozpoczynały się podorywki, a trochę później głębokie orki i siewy oziminy.
Pod jesień rozlegał się klekot międlic. Po skruszeniu łodyg lnu i konopii przez roszenie i moczenie, kobiety przystępowały do międlenia. Po wstępnej obróbce na pojedynczych międlicach, resztki zdrewniałe usuwały na trójniach. Tak przygotowane przędziwo czesały na stalowych szczotkach, zwijały w kądziołki i odkładały do zimowego przędzenia.
Ciężki los miały samotne kobiety, bo musiały wykonywać wszystkie tradycyjne babskie i te najcięższe męskie roboty. Tak przetrwały okupację moja mama z babcią.
Trochę oddechu dawała zima, ale też nigdy nie siedziały bezczynnie. Krótkie dni wypełniały obrządki, gotowanie, przędzenie, pieczenie chleba, rąbanie drzewa, pranie i rżnięcie sieczki. Jak nie mogły nikogo nająć, chwytały za cep. Dość często musiały też odśnieżyć przejścia na podwórzu i odrzucić śnieg z ulicy przy działce. Któregoś roku nawiało nam po dach. Mama rano stanęła przed białą ścianą. Wygarnęła trochę śniegu do sieni, zrobiła dziurę i przepchnęła mię na zewnątrz. Dopiero, gdy odkopałem przejście, mogliśmy odrzucić śnieg zalegający na całej długości budynku i odsłonić okno. W wolniejszych chwilach łatały worki, odzież i robiły swetry na drutach. Do poważnego problemu urastało pranie w zimnej lodowatej wodzie, na oblodzonych kładkach.
Pomagały też bratu babci, Mikołajowi Zawadzkiemu. Jego żonę przykuła do łóżka ciężka choroba reumatyczna i w 1943 zmarła. Choć z trudem radziły sobie na swoim, w 1944 roku musiały przejąć pełną opiekę nad jego dziećmi i gospodarstwem. Mikołaja z synem zabrano na wojnę. Razem zostajemy ewakuowani na tyły frontu. Po powrocie z trudem przeprowadzają żniwa, robią podorywki, wykopki i zasiewy oziminy na 20 morgowym połączonym obszarze. Od Zawadzkich tylko Stefka pracowała. Aby sprostać wszystkiemu, musiały wynajmować ludzi. Ja też wcześniej wydoroślałem. W wieku 12 lat wywoziłem obornik, orałem i bronowałem. Któregoś dnia dopiero w drodze zauważyłem, że nie zabrałem wideł. Czym zrzucę? Zawróciłem, więc i jadę z powrotem. Napotkany w drodze sąsiad pyta: „Po co wieziesz gnój do domu?”. Gdy mu wyjaśniłem w czym rzecz, zawracaj powiada, pożyczę ci swoich. Było mi wyjątkowo nie wesoło i durno.
Krótko po tym, doszło barbarzyństwo ukraińskie, spalenie wioski, wiele nocy spędzonych w ubraniach na czuwaniu, ciągłe ucieczki i krycie. Budynki Zawadzkich spłonęły z końmi, trzodą i zgromadzonymi tam produktami. Nasze na szczęście ocalały i mieliśmy gdzie mieszkać. Ulokowała się też u nas rodzina siostry babci i sąsiadki z niemowlęciem. Łącznie 13 osób. Im wszystko pochłonął ogień. Zostały tylko w tym, w czym uciekły. Uratowały się też nasze krowy. Babcia zabrała je ze sobą w czasie ucieczki. A także trochę kaszy i mąki u nas przechowywanej. Nie brakowało jedynie ziemniaków. Trzeba było tym oszczędnie gospodarować, aby wystarczyło na utrzymanie całej gromadki. Rosjanie wzywali, aby przenosić się do Załoziec i załatwiać dokumenty wyjazdowe, ale nie wiedzieliśmy, kiedy to nastąpi. W drogę też trzeba było coś zabrać.
Ostatnią wigilię babcia z dziećmi spędziła w Załoźcach, ja z mamą w domu. O zmroku pod oknem pojawili się dwaj mężczyźni w szynelach. Mama zbladła. Myśleliśmy, że to ostatnie chwile naszego życia. Na szczęście był to Mikołaj Szeliga z krewniakiem. Radził dobrze się ukryć, bo nocą mogą wpaść banderowcy. My tę świętą noc, przetrwaliśmy w piwnicy spalonego domu Zawadzkich. On rano już nie żył. Napadli też na plebanię, ale księdzu udało się wymknąć. Przed południem wyprowadziłem księdza do ostatniej mszy. Z garstką przygnębionych ludzi pożegnaliśmy naszą świątynię, domy i rodzinne sioło. I to był nasz ostatni pobyt w Milnie. Pod groźbą utraty życia musieliśmy opuścić ziemię, na której 400 lat Polacy żyli w zgodzie z Rusinami, zakładali mieszane rodziny, wzajemnie się wspierali i pomnażali soje dobra.
Na Nowy Rok, wszyscy razem koczowaliśmy już w Załoźcach. W jednoizbowym mieszkaniu u dwóch samotnych Ukrainek, tłoczyło się 11 osób. Zakwaterowano tam też rodzinę sąsiada, Letkiego Szczepana. Tylko one spały na łóżkach, reszta pokotem na podłodze. Posiłki gotowano na zmiany. O normalnym myciu nie było mowy. Główny ciężar wynikających z tej sytuacji spraw i decyzji, spadł na mamę. Musiała zabezpieczyć wyżywienie i znaleźć pomieszczenie dla zwierząt. Co kilka dni, z narażeniem życia, wyprawiała się z kimś po ziemniaki i paszę. Równolegle załatwiała dokumenty wyjazdowe i przydział do transportu.
29 stycznia 1945 roku podstawiono nam furmanki, załadowaliśmy skromny dobytek, bydło wzięli na sznurki i kolumna wozów wyruszyła na stację do Zborowa. Tam zaraz pod rampę podstawiono wagony, wszysko sprawnie zostało załadowane i nocą transport odjechał w kierunku lubelszczyzny. W zimnych wagonach dzieci siedziały okutane łachami, po których łaziły tabuny wszy. Żarły niemiłosiernie. Nie miały żadnego zrozumienia dla naszej doli. Drugiego lutego zatrzymał się w Bełżcu. Tragicznie rozpoczęliśmy pobyt na lubelskiej ziemi. Wzdłuż transportu przy ogniskach grzali się ludzie. W naszym raptem nastąpił wybuch. Wzbił się tuman popiołu z iskrami i wszystkich odrzuciło na boki. Stałem jak raz w drzwiach wagonu. Czyjaś noga z butem wyleciała w górę, zrobiła kilka koziołków i opadła na śnieg. Zeskoczyłem na dół. Stefka Zawadzka leżała na wznak z rozprutymi wnętrznościami. Jeszcze kilka razy poruszyła językiem i zamarła. Marysia Łucyk podniosła się na łokciach i zapytała: „Gdzie moja noga?” Ktoś ją przyniósł i położył obok. Zaraz obydwie załadowano na sanie i odwieziono do szpitala w Tomaszowie Lub., ale dojechały tam martwe. Jeszcze tego samego dnia zaczęto rozwozić ludzi po okolicznych miejscowościach. Nas zakwaterowano w Rogóźnie w jednoizbowym domku, w którym mieszkało już miejscowe małżeństwo z dzieckiem. On był w wojsku. W tej ciasnocie przetrwaliśmy do wiosny. Niewielki mieliśmy zapas żywności i żadnej paszy dla zwierząt. W ramach pomocy otrzymaliśmy jeden balot stęchłego siana. I z tego okradała nas współlokatorka. Na szczęście inni sąsiedzi byli uczynni, dali trochę ziemniaków, pozwolili urżnąć sieczki i pomogli przetrwać do końca zimy. To też zawdzięczamy mamie. Zawsze samodzielna, sporo oporów musiała przełamać, zanim zniżyła się do tej żebraniny. Nie chciała oczywiście za darmo. Obiecała odrobienie i oddanie produktów jak się zagospodaruje.
Sytuacja poprawiła się wiosną. Krowy poszły na pastwisko i przybyło mleka. Wyprowadzili się też miejscowi. W maju zakończyła się wojna i wrócił Mikołaj. Nie poprawiło to sytuacji materialnej, ale mama z babcią trochę odetchnęły. Najbardziej Józek ze Staszkiem ucieszyli się z powrotu ojca. W czerwcu władze zaczęły zachęcać do wyjazdu na Ziemie Odzyskane. Ludzie zaczęli rozważać argumenty za i przeciw. Trochę oddalało to nas od rodzinnych stron, ale tutaj na małych zagonach, czekała nas wegetacja. W lipcu zapadła decyzja - wyjeżdżamy. Do Państwowego Urzędu Repatriacyjnego zgłosiliśmy grupę 17 rodzin. Pod koniec czerwca otrzymaliśmy wiadomość, że wagony czekają. Ponownie przemierzyliśmy trasę do Bełżca. Dość sprawnie wszystko zostało załadowane i gdy czekaliśmy na podłączenie do jakiegoś transportu, któregoś dnia ktoś krzyknął: „Piotr idzie!” Jaki Piotr? – myślę. Ale poleciałem z innymi zobaczyć, co to za mężczyzna zbliża się z walizką. Patrzę i oczom nie wierzę. To tato. Jadąc z Niemiec do domu, w Lublinie spotkał naszych żołnierzy i dowiedział się o naszym osiedleniu koło Tomaszowa, a tam, że jesteśmy już na stacji. Zdążył w ostatniej chwili. Nie trudno się domyśleć, jakie to było przeżycie. W zupełnie innych nastrojach wyruszyliśmy na drugi etap naszej tułaczki. Mamie w tych warunkach nie ubyło pracy, ale nareszcie spadł z niej główny ciężar odpowiedzialności za rodzinę.
Podróż była długa i męcząca. Trwała 40 dni. Najwięcej problemów stwarzało wyżywienie zwierząt. Na dłuższych postojach wszyscy sierpami ścinali trawę gdzie się dało, aby zrobić zapas na następny odcinek podróży. Nam też się nie przelewało. Do dziś nie pojmuję jak kobietom w tych warunkach, udawało się przygotować trzy posiłki. Niejednokrotnie zwykłą kartoflankę, gotowały na kilku postojach. Na gwizd lokomotywy gorące garnki ładowały do wagonu i jechaliśmy dalej. Wszędzie panował duży ruch. Przejeżdżały pociągi z wojskiem, powracającymi z Niemiec i obozów, kresowianami kierowanymi na zachód i sporo z mieniem zdobycznym w kierunku Rosji. One miały pierwszeństwo. Na stacjach większych miast, punkty PURów wydawały chleb i zupę, ale prawie nie korzystaliśmy z tego, bo rzadko trafiał się taki postój. Ostatni dłuższy wypadł w Pyrzycach. Śródmieście było mocno zniszczone. Wszędzie kręcili się Rosjanie. W willach i budynkach na obrzeżach, raziły powybijane szyby, bałagan, porozrzucane naczynia, różny sprzęt i wszędzie pełno pierza – przykre świadectwo ludzkiej działalności. Myśleliśmy, że nas tu wyładują i osiedlą w jednej z okolicznych wiosek. Powlekli jednak dalej.
Ostatnią stacją okazała się Chwastnica koło Gryfina. 10 kilometrów dalej, płynęła Odra - nowa granica Polski. Z Kresów wschodnich, dotarliśmy na Zachodnie. Choć nie brakowało tu pustawych wiosek, zawieziono nas aż do Ognicy za Widuchową. Wioska okazała się niebrzydka i tylko trochę zasiedlona przez powracających z Niemiec. Domy były już ogołocone. Zachowało się jedynie trochę mebli i sporo naczyń kuchennych. Nie brakowało też komarów. Po dokładnym rozejrzeniu wszyscy zgodnie orzekli, że ta wieś nie nadaje się dla rolnictwa. Z jednej strony rzeka, z dwóch łąki i lasy, tylko od południa było trochę miernej jakości ziemi. Daleko też do stacji kolejowej i miasta. Grupa mężczyzn od razu wyruszyła na poszukiwanie innej wioski.
Mama podobnie jak inne kobiety, uzupełniała w tym czasie naczynia, sprzęt gospodarstwa domowego i zbierała różne fatałaszki. Prała to, zszywała i przywracała do użytku. We wszystkim mieliśmy duże braki, więc każda zdobycz się liczyła. Większość naczyń, sprzętu, odzieży, pościeli i zgromadzonego zapasu żywności, spłonęło w Milnie.
Ja z rówieśnikami pasłem krowy i gorączkowo gromadziłem części rowerowe. Każdy jak najszybciej chciał złożyć pojazd swoich marzeń. Wkrótce rowery mieliśmy gotowe, ale bez ogumienia. Dętki i opony, które się trafiały, nie nadawały się do użytku.
Po 18 dniach zapadła decyzja. Wyjeżdżamy do Pakulent i Żarnowa (Czarnówek). Nie udało się jednak osiedlić wszystkich w jednym miejscu. To rozwiązanie wybrano ze względy na bliskie położenie osiedli. Ponadto w Pacholętach kilka rodzin zatrzymało się tylko czasowo i istniała szansa ponownego skupienia całej gruy. Po tych, którzy nie mieli koni, przyjechały furmanki z tych miejscowości. Przed naszym budynkiem zatrzymał się uśmiechnięty, bardzo sympatyczny Józef Włoch. Ten sam, który przewoził nas z Chwarstnicy. Mama poczęstowała go rybą smażoną w śmietanie. Już dawno nie jadłem nic tak dobrego – stwierdził. W tym czasie smaczny kąsek, był rzeczywiście rarytasem. Załadowaliśmy już nieco powiększony dobytek i w drogę. Pod spód wepchnęliśmy karabin niemiecki, który znalazłem w lesie. Kręciło się wówczas sporo rabusiów i broń poprawiała bezpieczeństwo, a w wielu wypadkach ratowała życie.
Do Pacholąt wjeżdżaliśmy drogą polną od Dębogóry. Wzdłuż drogi rosły śliwki, wiśnie, jabłonie i czereśnie. Gałęzie drzew uginały się pod ciężarem owoców. W końcu w perspektywie ukazała się wioska. Mała, ale bardzo malowniczo położona, pośród wzniesień mocno pofałdowanego terenu. Znalazło się tu miejsce tylko dla 9 rodzin. Pozostałych 7 urządziło się w Czarnówku. Cztery rodziny rozlokowały się w dwóch wolnych budynkach, reszta w zamieszkałych czasowo. My z Zawadzkimi w pastorówce. Większość gospodarstw zajęta była przez powracających z Niemiec oraz rodziny kresowe z rejonu Podhajec i Horodenki. Później sporo wyjechało i zgodnie z przewidywaniami, wszyscy z Czarnówka przenieśli się do Pacholąt.
Mama z babcią od razu zabrały się za porządkowanie, urządzanie kuchni i pranie. Najwięcej kłopotów sprawiało wyżywienie. Każdy posiłek stanowił oddzielny problem. Brakowało nie tylko mąki, kaszy, tłuszczu zwierzęcego i mięsa, ale nawet cukru i soli. Pod dostatkiem było jedynie ziemniaków i owoców. Prawdziwymi żywicielkami okazały się przywiezione krowy. Inni i tego nie mieli. Od razu przystąpiły też do zrywania i suszenia owoców na zimę. Nie zmarnowało się ani jedno jabłko, gruszka, wiśnia ni śliwka. Tato, chociaż nie mieliśmy jeszcze konia, gromadził sprzęt rolniczy i naprawiał porwaną uprząż. Wkrótce ruszyły omłoty skoszonego przez pierwszych osadników i wojsko zboża, a po nich wykopki. Ziemniaki też oni posadzili. Rosło również trochę drobnych, nieprzerwanych buraków cukrowych, ale na paszę i melasę się nadawały. Wygotowany z nich syrop, zastępował cukier. Kawę piliśmy z palonego zboża. Pod jesień ruszył młyn wodny w Dębogórze. I to dopiero zdecydowanie poprawiło sytuację. Nareszcie mogły napalić w piecu, upiec chleb i inne wypieki, a także ugotować klusek i pierogów. Po prostu odetchnęły.
8 grudnia z Tomaszowa i Przemyśla, dojechało kolejnych pięć naszych rodzin. Krąpcowie ulokowali się u nas. Majkut przywiózł zakupione przez ojca w Przemyślu prosiaki. Wszystkie następne mogły tylko marzyć o opiece, jaką te miały. Oni przywieźli kury, co zapoczątkowało hodowlę drobiu.
Na Boże Narodzenie przy dużym skromnie zastawionym stole, zgromadziło się u nas 13 osób. Mimo ubóstwa, nastrój był znakomity. Z nami po 6 latach znowu zasiadł tato, a z Krąpcami Anka, która wróciła z robót w Rzeszy. Na stole leżało siano, na podłodze dziaduch. Wnętrza jak tam, rozświetlały przywiezione lampy naftowe. Choć bez opłatka i pasterki, dom do późnej nocy rozbrzmiewał radosnymi kolędami. Znowu mogliśmy świętować bez lęku, że do wioski wpadnie dzicz banderowska.
Dzięki temu, że konie mieli powracający z Niemiec i dwóm naszym zaprzęgom, udało się zasiać trochę oziminy. My wynajmowaliśmy konie za mleko i na odróbek.
Na drugi rok, na dogodną spłatę, otrzymaliśmy konie z UNR (pomoc amerykańska). Osadnicy wojskowi natomiast nieodpłatnie z demobilu. Ludzie po latach głodu ziemi, z furią ruszyli w pole. Połacie ugorów w oczach pokrywały się czarną rolą. Wytworzyła się tu niespotykana nigdy sytuacja – każdy mógł brać tyle ile zdoła obrobić. W kolejnym roku ograniczono to do 10 hektarów.
Te z trudem ożywione gospodarstwa, okazały się wrzodem na zdrowym ciele socjalizmu i rozpoczęło się „rozkułaczanie”. Obok dużych portretów przywódców ze Stalinem na czele, na ścianach zawisły plakaty z karłem reakcji oraz karykaturą chłopa i napisem „Kułak twój wróg!” Okazało się, że kto dobrze pracował jest wyrzutkiem społecznym, a leń i obibok wzorem cnót obywatelskich. We wszystkich środowiskach zaroiło się od szpicli i donosicieli. Rozpoczynał się okres, w którym za słuchanie zachodnich radiostacji, można było trafić do więzienia. Ten marazm kołchozowy trwał krótko, ale zniszczył gospodarstwa i wszystko trzeba było zaczynać od początku. Zniszczył też przywiązanie do ziemi. Młodzież uciekła do miast. Władza zniszczyła, ale naprawę scedowała na rolników. Dołożyła też kontyngent pod nazwą „obowiązkowe dostawy”.
Trzeba przyznać, że mimo to pracowitość nie wygasała i wieś dość szybko odżyła. Aby poprawić dochodowość, na międzyodrzu koszono siano i zwiększano hodowlę. Kobiety wyprawiały się z jajkami, nabiałem, warzywami, grochem, fasolą i innymi produktami na rynek do Szczecina. Każda na plecach niosła tobół, a na paskach przerzuconych przez ramię, bańki i kosze. Teraz nikt, za żadne pieniądze nie podjąłby się takiego zarobkowania. Te wyjazdy handlowe stanowiły tylko dodatek do codziennych zajęć. Obrządki, gotowanie, pieczenie chleba, pranie, sprzątanie, robienie przetworów, pielenie w ogrodzie i praca w polu, to były ich podstawowe zajęcia.
Całe życie rodziców i ich generacji, wypełniała ciężka, mozolna praca od świtu do nocy. Tutaj warunki bytowe się poprawiły, ale pracy im nie ubyło. Większe gospodarstwa, mimo maszyn, tylko nocą dawały wytchnienie. Gdy po znojnym dniu kładli się w łóżkach, natychmiast zapadali w głęboki sen. Któregoś roku mysz zakradła się do mieszkania i nocą poobgryzała mamie paznokcie. Nawet tego nie poczuła. Rano zachodziła w głowę, skąd te szczerby? Tato po obiedzie kładł się czasem na leżance wyprostować obolałe plecy, ale ten odpoczynek nigdy nie przekraczał 15 minut. Jedynie niedziele dawały trochę wytchnienia. Aby choć trochę im ulżyć, każdy urlop przeznaczałem na żniwa i parę dni na wykopki. W jedną z takich niedziel gdzieś się wybierałem motorem, ale mały brat Czesiek tak się przypiął, że nie mogłem się ruszyć. Poczekaj trochę ja go uśpię – szepnął mi tato. Ponieważ dość długo nie wychodził, poszedłem zobaczyć, co się dzieje. Ledwie uchyliłem drzwi, a ten podnosi głowę i powiada: „Doja, możemy jechać, tato już śpi”. Zmęczenie pokonało dobre chęci.
Nawet zimą nie odpoczywali. Po obrządku, mama z babcią gotowały, piekły chleb, prały lub coś szyły. Bieliznę gotowały w baniakach, prały w balii na metalowej tarce, a płukały przy studni. W tych warunkach zwykła pralka Frania, okazała się wielkim dobrodziejstwem. Tato naprawiał uprząż, sprzęt gospodarski i rąbał drzewo na zapas. Chodził też nieraz przez wiele dni na zrąb do lasu, za drzewo opałowe. Dopiero wieczorem babcia siadała pod piecem grzać strudzone plecy, mama robiła na drutach lub prasowała, a tato włączał radio i z szumu oraz zagłuszającego warkotu, usiłował wyłowić jakieś wiadomości z Wolnej Europy.
Mimo gomółkowskiej mizeroty, pod koniec jego rządów młodzi zaczęli się przesiadać na traktory. W okresie gierkowskim, ich warkot niósł się już nad połaciami większości pól. Starsi dociągnęli z końmi do emerytury. Tysiące razy skibka po skibce, przemierzyli z wiernymi kasztankami przydzielone zagony. Każdy ich skrawek zrosili swoim potem. Jedynie stare wozy wymienili na nowe z gumowymi kołami.
Tato ciężko pracował na zboczu „do spalonego”, ale mawiał, że lubi to pole, bo jest wesołe. Miał stąd rozległy widok na całą okolicę, ludzi przy pracy, wyjeżdżające wozy ze wsi i przejeżdżające pociągi. Trochę kłopotu sprawiała zwózka snopów z tej górki. Przy starym wozie wystarczyło podłożyć snopek pod koło i już się nie toczył. Nowy przeskakiwał dwa i trzy snopki. Zawsze załadunek odbywał się z okrzykami: trzymaj!, pyrrr!, podkładaj!, a konie siadały na zadach, aby utrzymać go z góry. Tato biadał, że skończymy kalectwem, ale nie dawał się namówić by hamulec przystosować do snopowego. Zawsze brakowało czasu. Któregoś lata wykorzystałem, krótką nieobecność ojca i zabrałem się do montażu. Tato po powrocie narobił rabanu, że ludzie zwożą snopy, u nas robota stoi, a to i tak nic nie da – ot zwykła strata czasu i tyle. Na polu zupełnie zmienił się nastrój. Tato bez nerwówki układał snopy, konie spokojnie stały, a przy podjeżdżaniu musiały wóz podciągać zamiast trzymać. Po co się człowiek męczył tyle czasu, a to taka wygoda – podsumował.
Rodzice odetchnęli trochę, dopiero po przejściu na emeryturę w 1971 roku. Zdanie ziemi nie dawało jednak pełnego odpoczynku. Do obrobienia mieli ogród i działkę emerytalną. Stanowiła ona uzupełnienie skromnego świadczenia emerytalnego. Trzymali też krowę. Jesienią 1976 roku tato zasłabł. Bolało go w piersiach. W szpitalu gryfińskim nie rozpoznano zawału. Leczono go na zapalenie płuc i po paru dniach odesłano do domu. Doprowadziło to do bawolego serca. W Szczecinie trochę to unormowali, ale powiększenie zostało. Osłabiony, z dnia na dzień czuł się coraz gorzej. Serce ledwie się kołatało. Na Wszystkich Świętych 1981 roku był jeszcze na cmentarzu, ale sine usta i bladość wskazywały, że coraz bliżej mu do spoczywającej tu matki i brata. 6 listopada, nad ranem zmarł. W ostatniej drodze towarzyszyła mu liczna rodzina, znajomi i mieszkańcy wioski. Po latach mozolnej budowy rodzinnego gniazda, wojennych trudów, niewoli, ciężkiej pracy i ciemiężenia przez władzę ludu pracującego, spoczął daleko od przodków i ojczystej ziemi. Obok matki, brata, bliskich i tych, z którymi dzielił trudne życie i tułaczy los. Przeżył 75 lat. Rok przed nim zmarł Mikołaj Zawadzki, a w 1985, w wieku 91 lat, babcia Michalina. Ich pogrzeby odbyły się w jak raz odbudowanym kościele. Tato, choć był już słaby, chodził tam i w miarę możliwości, starał się pomagać. Cieszyła się też z tej odbudowy, na wskroś przesiąknięta wiarą babcia. Życie nie skąpiło jej trudów i starość nie przyniosła ulgi. Ostatnich pięć lat przeleżała na wznak. Ale z pokorą przyjęła ten krzyż i czas wypełniała modlitwą. Pochowano ją w habicie zakonnym.
Mama sama została w pustym domu. Na zimę szła do Cześka, ale jak tylko zazieleniły się drzewa, wracała. Tu czuła się najlepiej. Tu przeżyła większość lat swojego życia, wzruszeń smutków i radości. Tu był jej dom. Pusty, wypełniony już tylko wspomnieniami, ale jej.
Dość wcześnie zaczęła odczuwać bóle w stawach kolanowych. W 2004 roku jeszcze trochę łaziła. W połowie października zastałem ją w sadzie. Stała wsparta na pałce, wodziła wzrokiem po koronach drzew i przelatujących po błękitnym niebie obłokach. Dzień był słoneczny i jak na tą porę ciepły. Może ostatni już raz cieszy oczy piękną gamą barw złocących się liści, oraz dorodnymi owocami – pomyślałem. W następnym roku już na dwóch kosturkach się wspierała i godzinami przesiadywała w podcieniu ogrodowej altany. Zżyła się z tym ogrodem i jego urokami. To był jej świat. Później już tylko siedziała na tapczanie i przez okno oglądała wiosenną zieleń i tonący w powodzi kwiatów sad. Zawsze pytała jak tam u ciebie ze zdrowiem, bo u mnie bez zmian, ale nie idzie na lepsze. Dopuki aparat słuchowy wystarczał, wspominaliśmy Milno i sąsiadów. Często wspominała też ciotkę Anielkę. Zawsze wypytywała o rodzinę - czy wszyscy są zdrowi, czy pracują i jak uczą się dzieci. Do końca pamiętała wszystkie imiona. Zastanawiała się też, po co Pan Bóg ją trzyma, skoro tylu młodszych zabrał. Nawet ty nie masz z kim pogadać, bo twoi koledzy nie żyją – dodawała. Później został jej już tylko wzrokowy kontakt ze światem. W międzyczasie przeszła ciężką operację po perforacji żołądka. Przewróciła się też i połamała. Ale jakoś się z tego wykaraskała.
Ogólny dość dobry stan, pozwolił jej jeszcze zasiąść do tortu z cyfrą 90 i kolejnymi. Na urodziny gromadziła się przy stole cała rodzina. Ostatnie lata spędziła w godziwych warunkach, bo brat wrócił na ojcowiznę i zmodernizował mieszkanie.
W grudniu 2012 roku, w jednej nodze wystąpił zakrzep. Po amputacji zupełnie zaniemogła i wyraźnie traciła kontakt ze światem. Leżała na wznak i oczekiwała na ostatnie powołanie. Nie skarżyła się jednak. Z pokorą znosiła swój los i czas wypełniała modlitwą. Ostatnie 99 urodziny w 2013 roku, obchodziła już w łóżku.
Krótko po tym, zakrzep wystąpił w drugiej nodze i w grudniu ponownie znalazła się w klinice. Tylko amputacja dawała szanse na uśmierzenie bólu i przedłużenie życia. Była już jednak zbyt słaba i organizm nie wytrzymał takiego obciążenia. Osiem godzin po operacji oddała ducha. Podążyła na spotkanie z mężem, matką, ojcem, którego nie widziała, pokoleniami kresowych przodków i ciotką Anielką, którą tak często wspominała.
W ostatniej drodze towarzyszyła jej rodzina, liczni znajomi i mieszkańcy wioski. Trzy pokolenia tutaj urodzone i zaledwie kilka osób z pionierskiego okresu. Jako jedna z ostatnich dołączyła do bliskich i sąsiadów. Tych, z którymi dzieliła tułaczy los i zapoczątkowała tu nowy rozdział historii kresowych wygnańców. A później przez długie życie, z bólem serca, żegnała ich i odprowadzała na to ciche miejsce wiecznego spoczynku, pamięci i zadumy.
Opustoszał dom, z którym związała 68 lat swojego życia. Wprowadziła się do niego w czwartek 8 września 1945 roku, opuściła w środę 4 grudnia 2013. Szósta i zarazem ostatnia z kresową przeszłością. Pozostało po niej trochę zdjęć, stary stół, szafa, maszyna do szycie i dużo wspomnień. I tak jest w większości domów. Po pustych wnętrzach snują się samotne wdowy, a niektóre zamknięte na klucz, wypełniają już tylko wspomnienia. Ta wioska zakończyła działalność rolniczą. W krótkim czasie przeżyła pełny cykl rozwoju – od rozkwitu do upadku. Stopniowo przekształca się w osiedle mieszkaniowe. Młodzi przenieśli się do miast, a to wojenne, zahartowane w trudach, odporne na przeciwności, a jednocześnie ciężko doświadczone pokolenie, odchodzi do historii. Pokolenie, które przekazało do muzeum sierp, cep, zwykły pług, wóz, pranik, maglownicę, lampę naftową i zakończyło wielowiekową dominację konia. Które ciężką pracą, wprowadziło nas w epokę mechanizacji, komputeryzacji i lepszego bytu.
Choć zasługi tych cichych bohaterów są ogromne, odchodzą bez odznaczeń i fanfar. Odwdzięczmy się im przynajmniej szacunkiem i uznaniem, przechowajmy ich w pamięci i przekażmy te dzieje potomnym.
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
Oceny |
|
|