Strona Główna ˇ Forum ˇ Zdjęcia ˇ Teksty ˇ Szukaj na stronieWtorek, Kwietnia 16, 2024
Nawigacja
Portal
  Strona Główna
  Forum
  Wszystkie teksty
  Mapa serwisu

Ilustracje
  Galeria zdjęć
  Album
  Stare mapy
  Stare pieczęcie

Teksty
  Historia
  Przodkowie
  Czasy Pawlikowskich
  Czasy przedwojenne
  II wojna światowa
  Po wojnie
  Zasłużeni Milnianie
  Adolf Głowacki:
Milno - Gontowa
  Ze starych gazet

Plany zagród
  Mapka okolic Milna
  Milno - Bukowina
  Milno - Kamionka
  Milnianie alfabetycznie
  Gontowa
  Gontowianie alfabetycznie

Literatura
  papierowa
  z internetu

Linki
  Strony o Kresach
  Przydatne miejsca
  Biblioteki cyfrowe

Konktakt
  Kontakt z autorami

Na stronie
Milno na Podolu
Najnowszy użytkownik:
szweryda
serdecznie witamy.

Zarejestrowanych Użytkowników: 156
Nieaktywowany Użytkownik: 0

Użytkownicy Online:

maria 2 dni
sierp 3 dni
Kazimierz 3 dni
Jozef 1 tydzień
MarianSz10 tygodni
Adolf15 tygodni
jola9b20 tygodni
zenekt23 tygodni
Zakrzewski25 tygodni
Adam27 tygodni

Gości Online: 3

Twój numer IP to: 18.218.61.16

Artykuły 331
Foto Albumy 67
Zdjęcia w Albumach 1882
Wątki na Forum 47
Posty na Forum 133
Komentarzy 547
Logowanie
Nazwa Użytkownika

Hasło

Zapamiętaj mnie



Rejestracja
Zapomniane hasło?
Zagłosuj na nas

KRESY

cz.10. PODOLE W OGNIU
Adolf Głowacki:
"NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA..." Szczecin 2013


10. PODOLE W OGNIU


Nie zdawaliśmy sobie wówczas sprawy, że to początek naszej drogi krzyżowej. Że, wchodzimy w okres mordu, pożogi i wygnania. W ostatni rok naszego bytu na ojczystej ziemi. Wiedzieliśmy, że stalinowska władza nie niesie dobrego, ale w najbardziej ponurej wizji, nie przewidzieliśmy tej golgoty.
Na razie jednak puki co, choć nie bez obaw, witaliśmy Rosjan jak wybawicieli. We wsi się zakotłowało. We wszystkich domach kwaterowało wojsko. Jedne oddziały wyruszały na front do Załoziec, inne wracały na odpoczynek. Ruch był duży, ale nareszcie mogliśmy spokojnie spać nocą. Banda zapadła się pod ziemię.
U nas kwaterował major i kapitan. Ich ordynans nazywał się Szarif Sało. Oficerowie prawie codziennie wyjeżdżali na linię frontu, a pod wieczór wracali. Szarif czyścił im obłocone buty i mundury, robił czaj i dla urozmaicenia wojskowego wyżywienia, pitrasił żarennuju kartoszku. Nas też częstował. Ten sympatyczny młody azjata dbał, aby nigdy nie zabrakło herbaty. Jak wyczerpał się zapas powiadał: „Nu malczyk nada priniesti czaj i sachar”. Brał dwa pokaźne woreczki i szliśmy do magazynu u Mikoły Jantoszkowego. Był tam też punkt telefoniczny. Co rusz brzęczał telefon, żołnierz chwytał słuchawkę, meldował się kryptonimem i odnotowywał meldunek. Krótko po tym, front przesunął się do Trościańca i nasi sublokatorzy poszli z wojskiem do przodu.
7 kwietnia przeprowadzono powszechną mobilizację. Mężczyzn od 18 do 50 lat zabrano na wojnę. Wszystkich skierowano do punktu zbiorczego w Stryjówce, a stamtąd Polaków do obozu szkoleniowego Armii Polskiej w Sumach. Część młodych zabrano do szkoły oficerskiej w Riazaniu. Ukraińców wcielono do Armii Czerwonej.
Przy rozdzielaniu, doszło do wielu dramatycznych decyzji i rozstań. Piotr Syrotiuk z Bukowiny, ze łzami, ale w zgodzie, rozstał się z bratem Mikołajem i poszedł z Polakami. Antek Dżul też chciał wstąpić do Armii Polskiej, ale nie pozwolił mu ojciec Andrzej. „Twoje miejsce jest między Ukraińcami” – powiedział. Krótko po tym zginął w szarym szynelu, z dala od przyjaciół. Ukraińców po krótkim przeszkoleniu, od razu skierowano na front.
Na mamę i babcię zwaliły się dodatkowe obowiązki. Na wojnę poszedł brat babci Mikoła Jantoszków z synem Bronekiem i musiały zaopiekować się jego dziećmi i gospodarstwem. Wspierała ich w tym jak mogła, jego 16 letnia córka Stefka. Ja też musiałem wcześniej dorosnąć. W wieku 12 lat wykonywałem wiele robót polowych, w tym orki, choć z trudem wkładałem pług na wóz. Pewnego razu, gdy woziłem obornik, w drodze stwierdziłem, że nie zabrałem wideł. Czym zrzucę? Zawróciłem, więc i jadę z powrotem. Napotkany sąsiad, który też wiózł obornik, pyta: „Po co wieziesz gnój do domu?” Gdy mu wyjaśniłem, w czym rzecz, powiada: „Zawracaj, pożyczę ci swoich”. Wszystko się szczęśliwie skończyło, ale było mi wyjątkowo nie wesoło i durno. Krótko po tym doszły napady banderowskie, spalenie wioski, ciągłe czuwanie i krycie, a na koniec wygnanie.
Przesunięcie frontu nie zmniejszyło liczby wojska we wsi. Nadal stacjonowały oddziały wycofywane na odpoczynek. Na placu przy kościele, w namiotach, ulokowano szpital z rannymi. U nas na podwórzu przy studni, ustawili kuchnię polową, a w mieszkaniu zrobili stołówkę oficerską. Kucharz Misza z pomocnikiem Wołodią, często gotowali zieloną zupę pokrzywową. Charoszyj sup – zachwalali. W porach posiłków ustawiała się długa kolejka z okrągłymi kociołkami (rodzaj menażki). Najpierw po zupę, następnie po drugie danie.
Dla oficerów nalewali tej zupy do pojemnika, w domu dosypywali krojonego mięsa i dopiero po tym podawali do stołu. Drugie danie też było wzmocnione – najczęściej konserwami z napisem „Swinnaja tuszonka” i literkami USA u dołu. Tak to w praktyce realizowano proletariacką równość społeczną. Niektórzy Rosjanie twierdzili, że te małe literki są skrótem: „Ubij sukinsyna Adolfa”. Kiedyś zapytałem kucharza gdzie ich konserwy. Eto nasze – odparł. Te są amerykańskie zaprzeczyłem. Po kilku dniach woła mnie i pokazuje małą puszkę. Ta nasza, podkreślił z dumą. Był to niesamowicie słony śledź.
Misza nie skąpił nam pozostających resztek. Szczególnie często korzystała z tego,przebywająca u nas rodzina Maliszewskich z Bundzelu. Do wielu domów dokwaterowano rodziny ewakuowane z Załoziec, Reniowa i Trościańca. Między innymi w rodzinnym domu swojej matki u Czaplów, mieszkał Edek Prus z rodziną.
Po świeże mięso i inne produkty żywnościowe, wojsko wyprawiało się na Baszuki i inne banderowskie wioski. Od nas nic nie zabierali.
Na 1 maja dojście do kuchni wysypali piaskiem i obsadzili sporymi sosenkami. Żartownisie idący po posiłek łazili pomiędzy drzewkami i wołali hop! hop! – udając zabłąkanych w lesie. Dla uczczenia tego święta, koło kościoła zorganizowali występy artystyczne i zabawę taneczną.
Często o zmroku wyświetlali filmy w Sirantowym sadzie. Ekran zawieszali na ścianie stodoły, a ludzie i wojsko rozsiadali się na trawie. Dla mieszkańców wioski, była to nie lada atrakcja i pierwszy kontakt z kinem. Wszyscy z zapartym tchem śledzili szarże Czapajewa, bohaterstwo żołnierzy oraz druzgocące zwycięstwa czerwonych nad białymi i faszystami.
W połowie maja rozlokował się we wsi sztab armijny. Generał zakwaterował u Prasoły. Wojsko liniowe wyprowadzono. Na ich miejsce weszły oddziały specjalne. Ludność została ewakuowana na wschód do Zarudeczka, Szymkowiec, Reszniówki i innych wiosek tego rejonu.
Jechaliśmy przez Kobylę, Bolizuby i Kołodno. Wszędzie polskie zagrody były spalone lub zdewastowane, a Kołodno stanowiło jedno wielkie pogorzelisko. Zgliszcza częściowo przesłaniały już chwasty. Gdzie niegdzie kręciły się pojedyńcze osoby. Może cudem ocaleni, a może jacyś krewni lub znajomi, oglądali nieme świadectwo barbarzyństwa heroiw UPA.
14.07.1943 roku, zamordowano tam 500 Polaków. Część spalono w kościele. Na jednym z podwórek na studni paliła się świeczka, na innym ktoś zapalił na rumowisku budynku mieszkalnego. W tym czasie zamordowanych grzebano na miejscu. Mogiłami były też ruiny i studnie. Sterczące wszędzie kominy, przypominały wyciągnięte w górę, wzywające pomsty niebios ręce. Wierzyć się nie chciało, że człowiek może być tak dziki i okrutny. Że może się posunąć do takiego barbarzyństwa. Wszędzie zalegała martwa cisza. My też przejechaliśmy przez wioskę w milczeniu, tylko poruszające się wargi babci i mamy wskazywały, że modlą się za tych, którzy tu przed rokiem, w mękach, opuścili ten świat.
W Szymkowcach we wszystkich lasach stało wojsko. We wsi wyłapywano ukrywających się w przemyślnych schowkach np. z wejściem ze studni, banderowców i wysyłano na wschód. Kryjówki wypatrywali i wskazywali ewakuowani Polacy. Była to ukraińska wioska, z której tylko część poszła na wojnę. Większość banderowców ukryła się w różnych norach i czekała na lepsze czasy. Podobnie było w innych wioskach.
Z Edkiem Prusem, Dolkiem Krawcowym, Hanią Gałuszową i Łuciową oraz innymi, codziennie paśliśmy krowy na pastwisku pod lasem i obserwowali ćwiczenia wojskowe. Rosjanie często prosili o tytoń. Dawali za to postrzelać z karabinu lub granaty zaczepne, które detonowaliśmy w głębokich wyrobiskach po glinie.
Pierwszą ofiarą banderowskiego ładu, padł Piotr Boguszów (Dec) z Kamionki, który został otruty w Reszniówce. Ukraina, u której mieszkał z rodziną, nie pozwalała im korzystać z ubikacji przy budynku gospodarczym. Ponieważ Piotr był dociekliwy, postanowiła go uciszyć. Spragnionemu podała zsiadłe mleko z sodą kaustyczną. Ta nagła śmierć w bólach i mękach wzbudziła podejrzenie i córka doniosła o tym Rosjanom. Poinformowała też o ubikacji. Okazało się, że było tam wejście do kryjówki, w której siedziało kilku banderowców. Ukrainka przyciśnięta w śledztwie przyznała się, że dosypała do mleka kostohryzu. Piotr spoczął na cmentarzu w Zarudeczku.
Z ewakuacji wróciliśmy pod koniec czerwca, tuż przed rosyjską ofensywą, przełamującą front za Trościańcem. 24 czerwca z rana, niebo pokryła warstwa samolotów lecących na zachód. Krótko po tym, dotarło głuche dudnienie zmasowanych wybuchów bomb i na drugim pułapie, pojawił się rój powracających. Pierwszy raz widzieliśmy coś podobnego. Nawet rosyjski oficer stojący obok z zadartą głową, powiedział: „Długo wojuję, ale takiej ilości samolotów jeszcze nie widziałem”.
Władze rosyjskie, podobnie jak w 1939 roku, nałożyły na wszystkich wysokie kontyngenty. Za nie wywiązanie groziła zsyłka i łagier.
Żniwa, podorywki, wykopki i jesienne siewy, przebiegały względnie spokojnie, choć mozolnie, niezbyt sprawnie i wolno. Brakowało mężczyzn. Kobiety i podrostki szarpały się z nieposłusznymi końmi, pługami i kosami. Często roboty polowe krasiły siarczyste przekleństwa. Nieliczni mężczyźni jak mogli pomagali, a przede wszystkim uspakajali gorące niewieście temperamenty i służyli radą.
Mała grupa wybrała się nawet na odpust do Podkamienia. Widzieli zdewastowany klasztor, zakrwawione strzępy odzieży i zbryzgane krwią ściany. Studnia klasztorna była nie czynna. W drodze powrotnej w Zagórzu, dzieci ukraińskie rzucały za nimi kamieniami.
Nasze nadzieje, że Rosjanie zgniotą nacjonalizm ukraiński i UPA, tak samo jak rozprawiali się z każdym przeciwnikiem, okazały się płone. Ta władza wszędzie silna, w tym wypadku udawała bezradność. Banda ucichła tylko na czas działań wojennych. Po przesunięciu się frontu, zaatakowała z jeszcze większą furią. Tym razem z błogosławieństwem Stalina. Działalność UPA dokładnie pokrywała się z jego planami: wspierała i przyspieszała proces wypędzania Polaków i przyłączania polskich ziem wschodnich do ZSRR. Stalin się spieszył. Chciał postawić koalicjantów przed faktem dokonanym. Decyzje w tej sprawie zapadły dopiero w Jałcie w lutym 1945 roku.
Pod jesień łuny objęły polskie sioła, ocalałe z pogromów w czasie okupacji niemieckiej. Wciąż napływały wstrząsające wieści o kolejnych spalonych wioskach i bezprzykładnych mordach. Sytuacja Polaków była tragiczna, bo mężczyzn zabrano na wojnę. Z kobietami i dziećmi została garstka starszych mężczyzn i chłopców do 17 lat, co absolutnie nie wystarczało na skuteczną obronę, przed uzbrojonymi po zęby sotniami banderowców. Sytuację pogarszał brak dostatecznej ilości broni i amunicji.
Większość Ukraińców zamiast na wojnę, poszła w las, a wcieleni do armii dezerterowali w mundurach z pełnym uzbrojeniem. Ponadto wycofujący się Niemcy zostawili im masę broni z myślą, że użyją ją w wojnie partyzanckiej z Rosją, oni natomiast wykorzystali to do mordowania Polaków.
Rosjanie nie likwidowali panoszących się wszędzie sotni i kureni. Odwrotnie. Oddelegowali tam specjalistów od brudnej roboty, którzy przenikali do UPA jako rzekomi dezerterzy i podsycali nienawiść do Polaków. Potwierdził to Władek Mykytów, w czasie odwiedzin rodziny w Pacholętach. Jak tylko Polacy wyjechali, oni zniknęli, a Rosjanie aresztowali wszystkich banderowców i wywieźli do łagrów. Wyroki były wysokie, od 10 do 20 lat lub bez powrotu. Mieli rozpracowaną całą strukturę organizacyjną i spisy oddziałów.
Puki co, dla stworzenia pozorów obrony ludności i walki z UPA, utworzyli z chłopców 16 i 17 letnich, Striebitielnyje Bataliony pod dowództwem rosyjskim. Grupy te od czasu do czasu robiły wypady na ukraińskie wioski, ale nie stanowiły żadnej realnej siły w walce z UPA. U nas utworzono taki oddział w Załoźcach. Należeli do niego miejscowi i z okolicznych wsi przedpoborowi. Wcielenia traktowali jako obowiązkowe ćwiczenia wojskowe.
Mietek Krawców (Dec) i Jaśko Czyrwińskiego (Zaleski) z Paświska, nie chcieli wstąpić, więc kilka razy po nich przyjeżdżali. Raz zbyt późno się spostrzegli i w ostatniej chwili uciekali. Posypały się nawet strzały, ale obrali kierunek ucieczki na kopiących w polu ziemniaki i Rosjanie musieli wstrzymać ogień.
Mietek we Wspomnieniach dziadkach cz.I, pisze o jakichś rabunkach i represjach z tym związanych. Nie przypominam sobie nic takiego i od nikogo o tym nie słyszałem.
Zagrożenie narastało, a nie było placówki niemieckiej, która nas chroniła. W sąsiednich Baszukach, Ditkowcach, Mszańcu i w mileńskich Podliskach oraz Krasowiczynie, wrzało. Przecieki mocno niepokoiły. Szowinista Łucyk z Krasowiczyny bez zahamowań głosił, że oni są już gotowi. Czekają tylko, aby Bóg dał im jedną odpowiednią noc, a polska noga nie zostanie.
W naszych dotąd spokojnych lasach, zaczęli się kręcić podejrzani osobnicy. Doświadczyłem tego na własnej skórze. W sierpniu z Dolkiem Krawcowym, Longinem Baranichy i Józkiem Kaziurowym z lasu, paśliśmy krowy i konie w lesie na Morgach. Pomiędzy drzewami stały jeszcze suche szałasy pozostawione przez wojsko. Podpaliliśmy jeden i patrzyli jak płomienie pożerają suche gałęzie. Ponieważ krowy się oddaliły, Józek poleciał je zawrócić. Spętane konie pasły się w pobliżu. Niespodziewanie, z okrzykiem ręce do góry, wyskoczyło z krzaków czterech młodych banderowców. Wy kto? Po co palicie? Co to za sygnał? – posypały się pytania. Wyjaśniliśmy, że Polacy z Bukowiny, a palimy bez żadnego celu. Ot tak sobie. Jeden z nich zauważył, że mam furażerkę z orłem. Doskoczył zerwał mi ją, oderwał orła i wrzucił do ognia. „Niech się piecze polska kura” – zasyczał z nienawiścią. Zrobili mi rewizję i zabrali piękny scyzoryk w rogowej oprawie. Zastrzelimy tego z orłem – zawyrokował jeden z nich. Dolek z Longinem wykorzystali zamieszanie, dyskretnie wycofali się za krzaki i przygotowali konie do jazdy. Raptem zadudniło i zatrzeszczały zarośla. To Józek pędził bydło. Zostawili mnie i z krzykiem stój! stój! – polecieli w tamtym kierunku. Natychmiast to wykorzystałem. Dałem susa w krzaki, z Dolkiem wskoczyliśmy na konie i pogalopowali do wioski. Spóźnione strzały nie zrobiły nam krzywdy. Józkiwi zawdzięczam życie. Jemu się upiekło, bo jeden z banderowców spokrewniony był z jego matką. Longin ukrył się w krzakach, by dopilnować bydła.
Strach minął, ale scyzoryka długo żałowałem. Orzeł z koroną był pamiątką ojca ze służby czynnej w 1929 roku.
W tym czasie na kolonii w lesie, rozegrały się pierwsze dramaty. Grupa młodocianych banderowców, przesycona nienawiścią do Polaków, próbowała nocą wedrzeć się do jednego z polskich domów. Gdy zaczęli wyłamywać drzwi, chłopak puścił przez nie serię z pepeszy. Jeden bandzior padł, reszta przerażona uciekła.
Inni , nispełna 10 letniego syna Nadkrynicznych, zabili strzałem w usta. Być może powiedział coś niestosownego lub za to, że jego ojciec Ukrainiec, zmienił wyznanie na rzymskokatolicke i wstąpił do Polskiej Armii. Matka była Polką. Po tych wydarzeniach, wszyscy Polacy opuścili kolonię w lesie.
Na początku września, Maria Głowacka z Gontowy poszła na Baszuki i już nie wróciła.
Były to już wyraźne oznaki tego, co nas czeka. Aby uniknąć zaskoczenia, starzy frontowcy z młodzieżą, zorganizowali na obrzeżach wioski stałe punkty obrony i placówki wartownicze. Warty czuwały od zmroku do świtu. Trzymali je mężczyźni, chłopcy, dziewczęta i kobiety nieobarczone małymi dziećmi. W razie napadu, mężczyźni i chłopcy zajmowali punkty obronne, a reszta powiadamiała ludzi w domach. W sumie zadanie samoobrony sprowadzało się do powstrzymania pierwszego ataku, zyskania na czasie i umożliwienie ludziom ucieczki.

Maria Zaleska, Łanowa. Kamionka, Bojków
Pod koniec października poszłam na noc do młyna na Podliski, zmielić zboże. Już było niebezpiecznie, ale ciągłe zagrożenie oswoiło mnie z ryzykiem. Przy mdłym świetle lichtarza, siedziała ze mną Marynka Mazurowa z Gontowy i Bartek z Bukowiny. Młyn obsługiwał Ukrainiec Tomko. Młynarz Pomes zaryglował drzwi i poszedł ukryć się z rodziną. Po pewnym czasie zaczęli dobijać się bandyci. Tomko zgasił światło i powiedział cicho: „Kryjcie się”. Łatwo powiedzieć, ale gdzie? A tu na dodatek ciemno. Gdy się cofałam wypadłam na koło młyńskie, a z niego do wody. Poobijana, mokra, siedziałam pod spodem do rana. O świcie półżywa, ledwie wgramoliłam się do młyna, gdzie pomogli mi się rozgrzać i jako tako dojść do siebie.
Marynka i Tomko byli Ukraińcami, więc im nie zrobili krzywdy. Bartka i ukrytych Pomusów nie znaleźli. Od Tomka dowiedziałam się, że tej nocy spalili dom Władka Pomesa na pobliskiej Kopani, a jego żonę i córkę zamordowali. Obie spaliły się w płonącym domu. Synowie obronili się w murowanej stajni. Tak oddały ducha, kolejne ofiary ukraińskiego ładu.

Ten dramatyczny rozdział naszej kresowej egzystencji, opisałem w książce Milno–Gontowa, ale niezwykłe czasy, ludzie i zdarzenia, były by nie pełne bez tego. A zwłaszcza bez wspomnień ludzi, którzy je przeżyli. Ponadto o tym barbarzyństwie trzeba wciąż pisać, mówić i przypominać, aby nie uległo zapomnieniu.
Najbardziej zagrożona była, położona w pobliżu ukraińskich Baszuków, Gontowa. I ją pierwszą zaatakowali. Wioska przeżyła cztery większe napady.
Pierwszy raz wdarli się do wioski 14 września 1944 roku, około 20tej. Zgodnie z przewidywaniami, zaatakowali od strony Baszuków. Gdy placówki zaalarmowały wieś strzałami, ludzie wpadli w panikę. Każdy pędził przed siebie. Cześć uciekła na górę i dalej w pola, a część skryła się w kościele. Zgraja rabusiów po ostrzale przez samoobronę, została wyparta ze wsi. Tej nocy spłonął jeden budynek.
Drugi raz większymi siłami, zaatakowali na Wszystkich Świętych. Tym razem nikt już nie krył się w kościele. Wszyscy uciekali na górę do skrytek w kamieniołomach i w pole. Tej nocy zginął Paweł Maciów (Zaleski) i Rożek.
Kolejny napad rabunkowy nastąpił 9 grudnia. Tym razem w dzień, około 15tej. Czuli się już panami tego terenu i wyczuwali przyzwolenie władz. Czuwające warty i tym razem w porę ostrzegły ludzi i przyhamowały impet natarcia. Ucieczkę ułatwiała lekka mgła. W tym napadzie Hankę Zielonego (Olszewska) wbili na pal, a Pączka związali, owinęli słomą i spalili.
22 grudnia zapłonęła cała wieś. Ponieważ po za budynkami nic tam nie zostało, postanowili unicestwić to polskie gniazdo. Tej nocy zginęło 6 osób. Maćka Zawadzkiego i Stefcię Kogutową spalili w domu, a staruszce Róźce Miazgowskiej odcięli głowę i wbili na sztachety ogrodzenia. W międzyczasie dużo przeniosło się już do Załoziec, a po tym napadzie reszta opuściła wieś.

Gienia Byczkowa – Szeliga, Bajowska (1926-2001) Gontowa, Pacholęta
Przy pierwszym napadzie, w czasie ucieczki przewróciłam się i zgubiłam mamę. Pobiegłam z innymi do kościoła. Dopiero później zrozumiałyśmy, że kościół to pułapka. Banderowcy mogli wyłamać drzwi, lub wrzucić przez okno granaty. Mama uciekła na górę. W czasie następnych napadów już nikt nie krył się w kościele. Wszyscy uciekali na górę do skrytek w kamieniołomach, lub dalej w pole. 22 grudnia uciekłyśmy aż pod las. Tam patrzymy, a z krzaków wychodzi mężczyzna. Banderowiec, bo kto o tej porze mógł być w lesie. Ale woła po polsku: „Chodźcie bliżej, nie bójcie się” Okazało się, że to Szczepko Olejnik z Kamionki. Jak raz był na Gontowie i uciekając, dotarł tu chwilę przed nami. Bezradnie patrzyłyśmy jak ogień pożera nasze domy i jak kona nasze sioło. Sioło, które nie dawno zaleczyło ostatnie, wojenne rany. Gdy płomienie objęły całą wioskę, nadleciał samolot i dość długo krążył wokół tego strasznego ogniska. Ten samolot to nie przypadek. Taki sam krążył wokół płonącej Bukowiny i Kamionki.

Józia Zielonego – Olszewska. Gontowa, Prążeń
14 września już zasypiałyśmy z mamą, gdy zaczęli dobijać się do drzwi. Tato był na warcie. Mama chwyciła mnie i wyrzuciła przez okno od tyłu. Zaraz doskoczył bandyta, ale zobaczył, że to dziecko (11 lat), więc wrócił pod drzwi. Nie wiedziałam, co robić. Pobiegłam i kucnęłam pod chlewnią. Bandyci po wyłamaniu drzwi, przystąpili do rabunku. Wyprowadzili też i zabili świnię. Krzyczeli, że i mnie zabiją, więc uciekłam w krzaki. Mama nim się włamali, też uciekła przez okno. Krótko po tym wzmogła się strzelanina i oni po załadowaniu świni na wóz, szybko odjechali.
Jak drugi raz napadli, już spałyśmy. Obudziły nas strzały. Do domu wpadł tato i krzyknął: „Uciekajcie! Napad!” Nim wybiegłyśmy, tato był już za stodołą, gdzie zobaczył gromadzących się bandytów. Bez namysłu rzucił w nich granat. Rano była tam kałuża krwi.
Za trzecim razem mama usłyszała strzały, więc wyszła zobaczyć, co się dzieje. Przebiegająca sąsiadka krzyczała: „Uciekajcie! Bandyci!” Pobiegłyśmy do sadu, ale mama wróciła jeszcze po chustkę. Gdy dołączyła, ruszyłyśmy pod górę. Za nami leciało dwóch banderowców. Zaczęli strzelać. Mama zatrzymała się, bo trafili ją w nogę. Ja biegłam dalej. Gdy się obejrzałam, zobaczyłam pochyloną mamę a nad nią stał bandyta. Z sąsiadką, która mnie dogoniła, uciekłyśmy do kryjówki w kamieniołomach. Było tam pełno ludzi i tato. Gdzie mama? Chyba zamordowana, bo bandyci ją złapali. Zginęła straszną śmiercią. Wbili ją na pal.
To barbarzyństwo przekracza granicę ludzkiego rozumu. Nawet Tatarzy uważani za dzikusów, nie robili tego kobietom. Wyczuwali granicę obowiązującą istotę ludzką i jej nie przekraczali. Dzicz hajdamacka nie uznawała żadnych granic.

Banda zwlekała z napadem na Bukowinę i Kamionkę. Chłopcy chodzili wieczorem z bronią i często słychać było strzelaninę. Wnosili z tego, że jesteśmy dobrze uzbrojeni.
W trakcie takiej wieczornej przechadzki, grupa chłopaków natknęła się na idące dziewczęta. Józek Krawców dla zabawy krzyknął: „Stój, kto idzie!? Stój, bo będę strzelał! I wystrzelił. Kula na szczęście tylko powierzchniowo przeszyła szyję Hani Łuciowej.
Ukraińcy obawiali się, że w czasie szturmu mogą ponieść znaczne straty. Rozpoczęli, więc od negocjacji.
Według Władka Zahnibidowego, zaprosili Bogacza, Pietra Sucheckiego i Hankę Wójtułową na Baszuki. Obiecywali, że gdy wydadzą głównych obrońców, zostawią wieś w spokoju. Był to wyjątkowo naiwny podstęp. Chcieli osłabić obronę wioski, by łatwiej ją zdobyć. Bogacz zasięgał w tej sprawie opinii Starego Hawryszczaka, który zdecydowanie odradzał negocjacji, bo to podstęp.
Mietek Dec w książce Wspomnienia dziadka cz.I pisze, że banderowcy porwali tą grupę i żądali tylko jego głowy. Grozili nawet, że w przeciwnym wypadku zabiją przytrzymywanych. Podaje też, że w rozmowach uczestniczyła nie Hanka, lecz Milka Wójtułowa i Kukuruzczycha (Jakimczuk).
Rozmowy były dobrowolne i chodziło o wydanie grupy. Mietek stanowił ważny, ale nie kluczowy element obrony i jego brak nie osłabiłby jej znacząco.

Ostatecznie na napad wybrali 11 listopada, dzień naszego święta narodowego. Mżył wówczas deszcz ze śniegiem i wcześnie zapadł mrok. Około godziny 20tej, nasze warty wyłapały podejrzane odgłosy i powiadomiły samoobronę. Zaatakowali z Miśkowego Błota. Po przekroczeniu rzeczki wystrzelili rakiety i z głośnym urra, ruszyli do przodu. Nasze placówki otworzyły ogień. Drogę od Wuzera zaryglował z erkaemu Krakowiak. Od Krawców przygniótł ich do ziemi Mietek z grupą wartowników, a od Draganów Władek Wójtuła z Mikołą Draganowym. Dalej od Grzybków dostęp do wioski zablokował Jaśko Czyrwińskiego (sołtys) ze swoją placówką i od Pawlów Jantek Klińków (Góral). Banderowcy zaskoczeni takim obrotem sprawy, zaczęli się wycofywać i przemieszczać w kierunku Paświska. Ponownie natarli na Krakowiaka i w rejonie kościoła. Tam od swojej stodoły przywitał ich Jantek Rarogów-Głowacki (Bukowina, Wierszczyca). Ze względu jednak na słabą obronę w tym miejscu, wdarli się do wioski, a jego otoczyli. Antoni puścił ostatnie serie, teren obrzucił granatami i wskoczył do stodoły. Nie poszli za nim. Bali się. Podpalili budynek i czekali. Płomienie szybko się rozprzestrzeniły i sytuacja stała się dramatyczna. Chociaż wsunął się pod słomę przy ziemi, czuł, że lada moment zapali się na nim ubranie. Dym rozrywał płuca i widmo męczeńskiej śmierci było coraz bliższe. Jak runęła część dachu, bandyci orzekli: „Już po nim” i odeszli. Natychmiast wyskoczył w łęty ziemniaczane okrywające kopiec ziemniaków i tam przetrwał do odejścia bandy.
Czas odparcia pierwszego ataku i przemieszczanie bandy, ludzie wykorzystali do ucieczki. Ułatwiały ją ciemności i to, że atak nastąpił tylko od północy. Ludność uciekała na południe w kierunku lasu. Tam skryła się w zaroślach i szuwarach.

My zebraliśmy się u Jantoszków. Mama wrzuciła jakiś toboły do piwnicy, ja torbę z książkami szkolnymi i dokumentami pod łóżko i przez ulicę oraz nasze podwórze, skierowaliśmy się na ogród. Ponieważ płonęły już niektóre budynki, babcia Michalina wróciła do obory i mimo protestów mamy, zabrała krowy. Gdy doszła do sadu, wybuchł w nim pocisk z moździeża, a ulicą biegli już banderowcy. Troszkę wcześniej mama poleciała do ciotki Hanki Szeligowej (Zając), sprawdzić czy już uciekły. Gdzież tam. Spały jakby się nic nie działo. Obudziła ich, pomogła ubrać dzieci i szybko dołączyła do nas. Takim kompletem ruszyliśmy przez ogrody w kierunku lasu. Zatrzymaliśmy się przy jeziorze Szyligowym, gdzie zgromadziło się dużo ludzi. Najwięcej kłopotu sprawiały przemoczone, zmarznięte dzieci. Płacz mógł ściągnąć bandę. Na szczęście zagłębienie terenu, tłumiło te odgłosy.
Grupą wyszliśmy na wyżej położone pola przy gościńcu, zobaczyć jak wygląda wioska. Widok był przerażający. Przed nami rozciągał się długi wąż ognia. Olbrzymie płomienie strzelały w ciemną przestrzeń, zewsząd dolatywał ryk palącego się bydła, kwik świń i koni oraz wycie uwiązanych psów. Bandyci biegali z płonącymi wiązkami słomy i podpalali kolejne budynki. Wydawało się, że szatan wszystko objął w posiadanie.
Na chwilę kucnęliśmy, bo ktoś z sapaniem biegł od wioski. Był to Jaśko Czyrwińskiego. Trochę później wycofał się z placówki i gdy sprawdzał czy rodzina uciekła, na podwórzu osaczyli go banderowcy. Rzucił w nich granaty i ruszył przez sad. Nim się pozbierali, był już niewidoczny, a spóźnione strzały na szczęście chybiły.
Gdy tak staliśmy, nadleciał samolot z zapalonymi światłami i okrążył obszar objęty płomieniami. Prawdopodobnie robił zdjęcia i gromadził dowody przeciw UPA.
Rano z kryjówek zaczęli wyłazić zmarznięci ludzie, z trzęsącymi się z zimna i strachu dziećmi i ostrożnie podchodzić do wioski. Z trzaskiem waliły się jeszcze niektóre dopalające konstrukcje. Z lękiem kierowali się do swoich zagród. To, co zastali, mogło porazić najodporniejszych. Oto nadludzkim wysiłkiem dźwignięta z ruin wieś, znowu zamieniła się w pogorzelisko. 20 lat ciężkiej pracy i wyrzeczeń, dorobek życia, zamienił się w kupkę popiołu. Mężczyźni nie wstydzili się łez. Tymi twardymi, odpornymi na przeciwności ludźmi, wstrząsał szloch. Widok dopalających się budynków, trupy ludzkie, zwęglone i popękane zwierzęta, ścielące się dymy, swąd spalenizny, lament kobiet i płacz przerażonych dzieci, to obraz, który pozostanie w pamięci do końca życia. Naszą stodołę też podpalali, ale przemoczona strzecha zgasła.
Kamionka stawiała mały opór. Banda wkroczyła tam od Zakrzewskiej i z Zaguminek. Sukcesywnie posuwała się w głąb wioski i rabowała. Pierwsza grupa wynosiła dobytek na drogę, druga ładowała na wozy. Ze względu na mieszany charakter wioski, tylko wybrane budynki zostały spalone. Ludzie uciekli na łąki, kapustniki i przyległe pola.
Tej nocy w każdym domu ukraińskim, świeciła się lampa. Był to znak rozpoznawczy. Ponadto miejscowi byli przewodnikami.
W czasie tego napadu zginęło 16 osób: 13 na Bukowinie i 3 na Kamionce. Krakowiak z synem Władkiem bronił się do ostatniego naboju i zginął z całą rodziną. On z synem zostali zastrzeleni na podwórzu, a żona z dwiema nieletnimi córkami, zakłute nożami przy kiernicy koło Wuzera. Maryna Jindruszkowa (Baran), też zginęła z całą rodziną - udusiła się w piwnicy spalonej stodoły. Babka Czyrwińskich nie chciała uciekać. Co mnie starej mogą zrobić? Rano znaleźli ją zwęgloną na progu domu. Pozostali, to mężczyźni zastrzeleni w trakcie ucieczki lub złapani w domu i zamordowani.Dzicz spaliła około 100 budynków na Bukowinie i 30 na Kamionce.
Tak małe straty zawdzięczamy czuwającym wartom i samoobronie, która powstrzymała pierwszy atak i dała ludziom czas na ucieczkę. Szczególne uznanie należy się Antoniemu i Władkowi Czapli, Mietkowi Decowi, Józkowi Pawłowskiemu, Władkowi Letkiemu, Mikołajowi Szelidze, Janowi Zaleskiemu, Antkowi Góralowi i Antoniemu Głowackiemu. Trudno teraz sporządzić dokładną listę obrońców wioski, ale dozgonna wdzięczność tym wszystkim, którzy narażali życie, aby chronić innych. Największymi bohateremi tej nocy, byli Krakowiak i jego syn Władek. Do ostatniego naboju walczyli z bandą. Życie oddali za swój dom, sioło i ojczystą ziemię. Chwała i wieczna pamięć bohaterom.
Edward Prus pisze, że w czasie napadu zginęło 26 banderowców, a dowódca sotni Włodzimierz Jakubowski z Załoziec, został ranny. Pop odprawił specjalną mszę, na której wezwał do modlitwy za zabitych przez Krakowiaka.
Końcowym aktem tej apokalipsy, był zbiorowy pogrzeb. Zamordowanych włożono do naprędce skleconych trumien, Krakowiaka z rodziną do szafy i sznur wozów w otoczeniu rodzin i sąsiadów, wyruszył z księdzem pod kościół, a następnie na cmentarz. Gdy dobiegała końca żałobna ceremonia, z lasu posypały się strzały. Wieczne odpoczywanie racz im dać Panie.... zamarło wszystkim na ustach. W pośpiechu zasypano groby, ludzie wskoczyli na wozy i galopem wrócili do wioski.
Bandyci uważający się za chrześcijan, nawet martwym nie dali spokoju. Nie pozwolili dokończyć chrześcijańskiego obrządku. Nie ulega wątpliwości, że poziom cywilizacyjny tych ludzi nie różnił się od czerni Chmielnickiego, choć dzieliły je prawie trzy wieki.
Jaśko Czyrwińskiego tam gdzie rzucił granaty, rano znalazł kałużę krwi. Wiedział, że banderowcy nie darują mu tej jatki. Ponadto zbyt ważną rolę odgrywał we wsi i szybko na niego zapolują. Nie wystarczy im satysfakcja, że wszystko mu spalili. Następnego dnia Pieter Miśków (Majkut) z Kamionki, odwiózł go z rodziną do Tarnopola. Była to ryzykowna wyprawa, bo droga prowadziła przez ukraińskie wioski. Piotr jeszcze bardziej ryzykował, bo musiał wracać tą drogą. Z Tarnopola wyjechał do Chełma. Pracował w gminie Żmudź, Pawłów i Siedliszcze. Zwolniony za odmowę wstąpienia do PZPR, przeniósł się do Technikum Leśnego w Rogozińcu. Po przejściu na emeryturę, wyjechał do syna w Warszawie.
Jaśka nie objął pobór, bo organizował Gromadzką Radę. Do pomocy dobrał Mietka Krawcowego i Jaśka Czyrwińskiego z Paświska. Krótko jednak urzędowali, bo ktoś wrzucił granat do biura. Po tym ze względu na zagrożenie życia, zrzekł się tej funkcji. Urząd obsadzili Ukraińcy.
Różne dramaty rozegrały się tej nocy. Najtragiczniejsze chwile przeżyli zamordowani, ale oni zabrali swoje tajemnice do grobu. Wielu zajrzało śmierci w oczy, lub otarło się o nią. Wszyscy bez wyjątku przeżyli szok psychiczny i moralny. Ta noc pozostawiła trwały ślad na psychice każdego z nas. Podważyła wiarę w człowieka i zburzyła dotychczasowy jego wizerunek.

Dramat przeżyła Maryna Jindruszkowa-Baran z trójką dzieci w piwnicy płonącej stodoły, która pierwsza zapaliła się od kuli zapalającej. Już wcześniej planowała się tam ukryć. Nawet zwierzyła się z tego sąsiadowi Jaśkowi Czyrwińskiego. Maryna nie rób tego – odradzał. W razie napadu uciekaj z dziećmi w pole. Niestety nie posłuchała jego rady. Wtajemniczyła również w to drugiego sąsiada, teścia Humennego. Miał jej nawet zamaskować drzwi, gdy się tam ukryje. Trudno powiedzieć czy tak się stało, bo on też zginął. Znaleziono ich na schodach. Prawdopodobnie próbowała się wydostać, ale zbyt późno się na to zdecydowała, bała się przebić przez płonące drzwi, lub dym sparaliżował im płuca.

Nie mniejszą tragedię przeżyła żona Krakowiaka, Anna, z młodocianymi córkami Józią i Marysią. Wszystkie zostały zakłute nożami lub bagnetami, przy kiernicy koło Wuzera. Prawdopodobnie tam się ukryły, tam je znaleźli i tam dokonali rzezi.
Trudno zgadnąć, w jakiej kolejności opuszczały ten świat, ale znając sadystyczne skłonności Ukraińców, prawdopodobnie zginęła ostatnia. Aby zadać jej większy ból i przedłużyć cierpienie, zmusili ją by patrzyła na uśmiercanie córek. Być może ze starszą bezradnie patrzyła na egzekucję przerażonej młodszej, później na wijącą się w bólach, błagającą ją o pomoc starszą i na ostatku poczuła jak ostrze wielokrotnie zanurza się w jej ciele i jak stopniowo uchodzi z niej życie. Sama nie błagała już o litość. Chciała jak najszybciej dołączyć do córek i u bram niebieskich prosić Stwórcę, by przyjął te niewinne duszyczki do królestwa swego.

Ludzie niechętnie wskrzeszają chwile grozy. Są one wciąż żywe, a poruszone jak cierń uwierają. A oto kilka relacji obrońców wioski i zwykłych uczestników, nocy śmierci i zagłady. Relacje Mietka Deca, Józefa Pawłowskiego i Władysława Maliszewskiego podaję w jednym zestawie, bo razem bronili wsi na placówce u Krawców.

Józek Baszczyn-Pawłowski (1928-2008) Bukowina, Wschowa
Mietek Krawców-Dec. (1927) Bukowina, Rogoziniec
Władek Zahnibidów-Maliszewski (1928-2006) Bukowina, Ołdrzychowice

JÓZEK. Po obrządku udałem się na placówkę do Mietka. Był już tam Józek Kogutów (Pączek) z mamą Stefką, Michał Baranichy (Pawłowski), Józek Kumareńków (Maliszewski), Władek Zahnibidów, Michał Czaplów (Łoik), Edek Prus z Załoziec i jeszcze ktoś. Jak Dolek Krawców wpadł do mieszkania z wiadomością o napadzie, Mietek chwycił erkaem, ja torbę z nabojami i wszyscy wybiegliśmy na podwórze.
MIETEK. Gdy wyskoczyłem, banderowcy już nacierali. Puściłem kilka serii na stojąco, po czym z Józkiem Baszczynym wskoczyliśmy do okopu i rozpocząłem regularny ostrzał. Józek strzelał z karabinu i pomagał ładować dyski. Inni strzelali z karabinów i automatów. Obok terkotał karabin maszynowy Krakowiaka. Banda zaległa i zaczęła się wycofywać. Na stanowisku wypróżniłem trzy magazynki. Po pewnym czasie rozległo się głośne urra i znowu natarli. W ostatniej chwili z bratem i babcią Marią, ukryliśmy się w rowie pod zwałem galęzi. Ledwie zamaskowałem właz, na podwórze od ulicy wpadli banderowcy. Jeden z nich chciał podpalić stodołę, ale drugi, jakiś nasz krewniak krzyknął: „Ny pały!” Krakowiak krzyczał jeszcze: „Władek dawaj amunicję!” Obserwowałem jak plądrowali budynki i wynosili dobytek na wozy. Były wśród nich kobiety i chłopcy. Wszystkie budynki w pobliżu płonęły. Zewsząd dolatywał ryk zwierząt, wycie psów, huk płomieni i trzask walących się konstrukcji.
JÓZEK. Przeskoczyłem przez ulicę i na podwórzu Baranichy dogoniłem Łoika. Obok wybuchły dwa pociski z moździerza. Obsypało nas ziemią i trochę ogłuszyło. Przez ogrody dotarłem do domu. Mama przygotowała już dzieci do ucieczki. Ja chwyciłem opatuloną siostrzenicę, mama siostrę i z bratem Ludwikiem, przez Zaguminki, uciekliśmy do lasu. Zziębnieci i przemoczeni, wróciliśmy rano. Naszych budynków nie spalili, bo w tej ulicy mieszkali Ukraińcy. Dalej wszystko przesłaniały dymy. Serce się kroiło, gdy oglądałem to pogorzelisko i rozpaczających przy zgliszczach ludzi. Wstrząs przeżyłem na widok pomordowanych Krakowiaków.
WŁADEK. Mietek strzelał z erkaemu, my, z czego kto miał. Z lewej strony terkotał karabin maszynowy Krakowiaka, z prawej Władka Wójtuły i Mikoły Draganowego. Jak zapłonęły budynki i zrobiło się widno, banda ponownie natarła. Widać było ich sylwetki. Od Mietka poleciałem do domu sprawdzić czy rodzice uciekli. Zastałem ich przy stajni. Dołączył do nas Longin Baranichy i razem ruszyliśmy na ogrody. Paliły się już budynki Czyrwińskich. Puścili za nami serię. Padliśmy w błoto. Następnie z nosami przy ziemi polecieliśmy w stronę cmentarza. Pogubiłem kalosze. Gdzieś do trzeciej siedzieliśmy na kępkach Jeziora Baranowego, a później poszliśmy się ogrzać do Szeligów w Okoipie. Wróciliśmy rano. Naszych budynków nie spalili, ale obraz reszty wioski był straszny. Wszędzie unosiły się dymy, a przy zgliszczach stali zrozpaczeni ludzie. Zostało im tylko to, w czym uciekli. Pod krzyżem gierowym leżał zabity Mikoła Krawców-Maliszewski (Kumareńko), na podwórzu Krakowiak z synem, a przy kiernicy zasztyletowana jego żona z córkami.
MIETEK. Po wyjeździe kolumny obładowanych wozów i wymarszu bandy, pobiegliśmy z Dolkiem do siostry Milki Franusiowej (Zaleska). Stała z płaczącym Jasiem i teściową Kaśką na podwórzu. Napad przetrwały w piwnicy. Miały szczęście, że dom nie został spalony. Obok płonęły budynki Czyrwińskich. Zdążyliśmy jeszcze wypuścić zwierzęta i wynieść parę worków zboża. Udało się nam też ugasić jak raz zapalający się dom Tekli Draganowej i zwalić bosakami płonącą strzechę z domu Botiuka. Mama i bratowa Maryna z Pawełkiem i Hanią, ukryły się w piwnicy spokrewnionego Ukraińca Pietra Syrotiuka.
Staszka Draganowa-Szeliga twierdzi, że dom Tekli gasiła też Anna Buła - Łuciowa.

Franek Łuciów-Majkut (1931-2010). Bukowina, Pacholęta
Na placówce u Prasoły (Dec) siedziało kilkanaście osób. Gdzieś po 2-3 godzinach czuwania, do mieszkania wpadła jedna z wartowniczek z wiadomością, że przy rzece słychać chlupot wody. Wybiegł z nią Mikoła Draganów. Postał chwilę, posłuchał, ale wszędzie zalegała cisza. E, coś Ci się przywidziało. Ledwie wszedł do chaty, ona znowu przylatuje i potwierdza chlupot. Tego już nie można było lekceważyć. Władek Wójtuła (Letki) i Mikoła chwycili karabiny maszynowe i wybiegli za stodołę. Władek ustawił karabin na nóżkach i puścił serię w kierunku rzeki. Banda wystrzeliła rakietę i z silnym obstrzałem ruszyła na wioskę. Zaraz poleciały też serie od stodoły krawcowej. Po chwili już wszystkie nasze placówki strzelały. Władek miał kłopoty z karabinem, bo taśma mu blokowała. Mikoła strzelał z bębenkowca, ale miał tylko jeden magazynek. Zapaliła się stodoła Jindruszkowa i zrobiło się widno. Po takim przywitaniu, banda się cofnęła i zaczęła przesuwać w kierunku Paświska. Ponieważ ogień się rozprzestrzeniał, cofnęliśmy się na drugą stronę ulicy, do murowanej stajni Bogacza Łuciowego. Zastaliśmy tam pełno ludzi. Mikoła krzyknął, aby uciekać w pole, bo wszyscy możemy się tu upiec. Kobiety i dzieci biegły przeez sad w kierunku lasu. Bogacz jęczał, że nie zostawi domu, ale zgromiła go żona i popchnęła za innymi. Ktoś zawołał, aby uciekać do kościoła, ale ludzie czuli, że ciemność i pole to najlepsza kryjówka. Zatrzymaliśmy się przy Syrotiukowym jeziorze, gdzie skryło się dużo matek z dziećmi. Przemoczone i zmarznięte dzieci popłakiwały, ale matki tuliły je do siebie i uspakajały. Później wyszliśmy grupą do figury przy gościńcu. Sioło płonęło. Tylko Tamten Koniec gdzie mieszkali Ukraińcy, był cichy i jakby uśpiony. Patrzyliśmy bezradnie jak ogień pożera nasze domy. W głowach się nie mieściło to barbarzyństwo. Wróciliśmy rano. Nasze domy już się dopalały. Stary Hawryszczak wziął wnuka za rękę i ze łzami w oczach powiedział: „Chodź Jasiu, chociaż zagrzejemy się przy naszym domu” Ja przy naszym zastałem mamę. Napad przetrwała w stajni. Ponieważ ogień szybko się rozprzestrzeniał, jak wybiegliśmy ze stajni Bogacza, wróciła wypuścić zwierzęta. Nie zdążyła jednak, bo na podwórze wpadli banderowcy. Miała wyjątkowe szczęście, że żaden tam nie wszedł i nie podpalili budynku. Przez okno widziała jak nasz i sąsiednie budynki podpalali.

Jantek Klińków-Góral. Bukowina, Gorzów
Na zmianę z kobietami trzymałem wówczas wartę u Józwa Pawlówego (Dec). Tylko ja miałem broń. Po zmianie ledwie się troszkę ogrzałem, do mieszkania wpadła Milka Franusiowa. „Jantek idą!” – woła w od progu. Wyskoczyłem na ogród. Słyszę serie gdzieś koło Krawców i bliżej. Nade mną przelatuje rój kul świecących. Ja też otworzyłem ogień. Poczułem się jak na froncie. Wypróżniłem wszystkie magazynki ze swojej pepeszy i wyrzuciłem granaty, jakie miałem. Banda cofnęła się i zaczęła przsuwać w kierunku Baranów. Wyraźnie słyszałem komendy: „W lewo! W lewo! Przesuwać się w lewo!” Drugi atak przypuścili z ogrodów w rejonie kościoła. Ja w tym czasie wycofałem się na drugą stronę ulicy i przez Zaguminki poleciałem do lasu. Wróciłem rano.
Gdy zbliżał się wyjazd – wspominał dalej, poszedłem do Mszańca pożegnać się z ciotką. Nocą przyszło trzech banderowców. Kto to – pyta jeden z nich. To mój syn – odpowiada ciotka. Rąbnął ją kolbą aż się zatoczyła. Ubieraj się, mówi do mnie. Dla czego do nas strzelałeś w Milnie? Nic nie odpowiedziałem, bo oni i tak wydali już wyrok. O moim pobycie doniósł sąsiad ciotki. Skierowali się ze mną na Ditkowce. Po drodze zabrali do bandy jednego młodego Ukraińca. W dwóch innych domach nie znaleźli młodych. Chyba się ukryli. W lesie zatrzymali się na papierosa. Gdy zapalali i trochę ich oślepiło, wskoczyłem w krzaki i co sił w nogach pognałem przed siebie. Udało się. Wychodziłem z założenia, że lepiej zginąć od kuli niż na mękach. Miałem szczęście nie trfili.
Antek wyjechał sam. Do swojej karty dopisał go Józef Pitrowskiego (Krąpiec). Matka nie chciała wyjeżdżać, bo była Ukrainką. Osiadł z nimi w Lutolu Suchym. Później urządził się w Gorzowie i dopiero tam sprowadził matkę.

Marysia Rarogowa-Mazur, Stolf (1928- 2005). Bukowina, Brójce Lub.
Z Marysią Berezichą byłyśmy wówczas u Franka Pawlówego (Suchecki). Po pierwszych strzałach ruszyłyśmy do domu. Nad nami przelatywał rój kul świecących. Ja, ona z mamą i bratem oraz sąsiadka Róźka Rarogowa z synem, ukryłyśmy się w piwnicy pod naszą stodołą. Przyleciała też któraś od Zadrogi i wrzuciła tobół z pościelą. Zauważył to banderowiec. Otworzył piwnicę i krzyknął: „Wychodzić, bo wrzucę granat! Liczę do trzech!” Nie miałyśmy wyboru – wyszłyśmy. Kazał wyciągnąć ten tobół, ale gdy zobaczył, że to pościel, kopnął go pod płot. Gdzie mężczyźni? Od wiosny na wojnie – odpowiadam. Ustawił wszystkich pod ścianą. Mnie kazał iść za nim do domu. Tam była babcia. Chodzę, ale ledwie się poruszam ze strachu. Tu Ukraina a wy już dawno powinniście być za Sanem. „Za San Lasze, bo tu nasze”. Za jednego Ukraińca zginą was tysiące - wykrzykuje. Wiadomo, że zginiemy, tylko nie wiemy, kiedy i jak – myślę. Na podwórze wpadł inny banderowiec i powiedział, że nie mogą się włamać do Krzomciowej stajni. Ten wyrwał siekierę z naszego pięńka i kazał mi ją tam zanieść. Ponieważ bałam się, poszedł ze mną. U Krzomciów było ich pełno. Podał im bez słowa siekierę i wróciliśmy do nas. Po chwili dołączył do nas płaczącą rodzinę Mateuszków, bo zabili ich ojca, gdy szedł do obory wypuścić zwierzęta. Wypuść swoje, bo się spalą – powiada. Na prośbę Berezichy, poszedł z jej synem wypuścić ich krowę. Gdzie mama? Jak w stodole to się spali. Następnie podpalił stodołę i oborę. Jak ogień się rozprzestrzenił, ze stodoły wyskoczyła mama i prosiła by nie strzelał. Dołącz do nich – krzyknął. Gdy ogień dokładnie objął budynki, kazał nam wejść do domu, siedzieć cicho i nie zapalać światła. Myślałam, że podpali chatę i spłoniemy żywcem. O dziwo nic takiego nie nastąpiło. On po prostu poszedł za oddalającą się kolumną. Do dziś nie mogę tego pojąć. Był to kaprys bandyty, czy trafiłyśmy na normalnego człowieka. Sądzę, że to drugie – wspominała.
To on zastał u Mateuszków całą rodzinę, kazał im siedzieć cicho i nie wychodzić. Jadamko wbrew temu wyszedł i zginął od kuli innego banderowca. Dzięki niemu przeżyło 13 osób.
Niektórzy twierdzą, że przeżyli, ponieważ babka Marysi była Ukrainką. To prawda, ale tylko ją i Pucychę to chroniło, a nikt nie zginął.

Józek Pawłowskiego-Krąpiec (1930-2008). Bukowina-Paświsko,Pacholęta
Jak usłyszałem strzały chwyciłem pepeszę, siostra Mańka torbę z magazynkami i ruszyliśmy na pomoc wiosce. W drodze zatrzymał nas Michał Ficzko. Gdzie gonisz? – syknął. Zdurniałeś? Co z tym zrobisz nawale? Chowajcie się. W sadzie mieliśmy schron ziemny z klapą zamaskowaną krzaczkiem. Ukryliśmy się tam z rodziną stryjka Wojtka Pitrówskiego. Po krótkim czasie zaczęliśmy się dusić. Zabrakło powietrza. Wstawiona rurka wentylacyjna, nie wystarczała na tyle osób. Musieliśmy otworzyć właz. Na szczęście banda nie weszła na Paświsko.

Władek Bazylów-Marcjasz (1926-1992) Bukowina, Pacholęta
Ukryliśmy się z innymi, w starym austriackim bunkrze na Łanie. Małego Stacha opatulonego w pieluchy, mama trzymała na rękach. Zimno, ból lub mokro spowodowały, że dziecko zaczęło płakać. Mama potrząsa zawiniątkiem, a on coraz głośniej płacze. Głos w ciszy nocnej słychać z daleka. W pewnym momencie tato nie wytrzymał nerwowo i powiada do mamy: „Maryna duś, bo jak banderowcy usłyszą, wszyscy zginą” Nakładliśmy na mamę trochę łachów, aby stłumić płacz i na szczęście dziecko stopniowo ucichło. Teraz trąci to groteską, ale moja rodzina przeżyła dramat. Okoliczności wymusiły na ojcu barbarzyńską decyzję.

Maryna Botiukowa-Letka (1909-1995). Okop, Pacholęta, Dębno Lub.
Poszłam wówczas na noc do kuzyna Sobka Pawłusiowego. Jego żona była Ukrainką, więc sądziłam, że tam nie przyjdą. Stach miał przestrzeloną nogę. Ranił go Władek. Gdy zabijał świnię Stach wyskoczył z krzaków i nieszczęście gotowe. Codziennie musiałam go nosić na plecach z Okopu do wioski i nocować w ciepłym pomieszczeniu, aby rana się nie paprała. Jak zrobił się ruch, mój i Hapki Władek schowali się na strychu. Sobek z dziadkiem też się gdzieś ukryli. Stach leży a ja truchleję ze strachu. Na dodatek świeci się lampa i przez okno widać, kto jest w środku. Zgaś lampę powiadam do Hapki. „Nej si śwityt”- odpowiedziała i zaczęła się głośno modlić. Nie wiedziałam, że tej nocy u wszystkich Ukraińców się świeciło. Po jakimś czasie, Władek woła, że zmarzli. Podała im coś do okrycia i dalej siedzimy. Jest coraz jaśniej od płonących budynków. W tej krytycznej sytuacji musiałam wyjść ze zwykłą ludzka potrzebą. Gdy wracałam jakiś drab zastąpił mi drogę. „Ty kto?” - pyta. Zaniemówiłam. Dopiero po chwili wykrztusiłam: „Ja”. Widocznie uznał, że jestem Ukrainką (w oknach było światło), bo skierował się na drogę, a ja na miękkich nogach do domu. Były to najdłuższe i myślałam wówczas, że ostatnie chwile w moim życiu. Na zachodzie osiedli w Pacholętach. Później przenieśli się do Dębna Lub. i tam spczęli.

Bronek Krzomciów-Krąpiec. Kamionka, Myślibórz
Z mamą pobiegliśmy do stryjka Stacha, ale ich już nie było. Schowaliśmy się do ich piwnicy w podwórzu, ale ktoś wskazał. Banderowiec otworzył drzwi i krzyknął: „Wychodzić, bo wrzucę granat!” Wyszliśmy. Wy kto? Drugi z zakrytą twarzą, coś mu szepnął na ucho. Kazał nam iść do domu. Banderowcy wynosili dobytek na drogę i ładowali na furmanki. Nas nie zaczepiali. Widocznie czołówka decydowała, kogo zabić, a komu darować życie. Nasz dom już ogołocili. Jak raz zabili świnię i ładowali na wóz. Jeden z nich zdarł mi trzewiki. Następnie podpalili budynki i poszli dalej. Udało nam się jedynie wypuścić zwierzęta. Pomógł Władek Macułów. Życie uratował nam ten zamaskowany. Być może tato złożył mu kiedyś złamanie i tak się odwdzięczył.

Jantek Chajasiów-Dec (1927-2009 Kamionka, Rogoziniec
Stefka Chajasiowa-Dec,Letka. Kamionka, Pacholęta

Po krótkim ostrzale, wycofaliśmy się do ulicy. Tam stało pełno miejscowych Ukraińców. „O idą nasi”, odezwały się głosy, gdy przechodziliśmy przez drogę. Zmyliła ich ciemność i to, że byliśmy uzbrojeni. Przez ogrody dotarliśmy na kapustniki i przetrwali tam do rana – wspominał Antek.
Jego siostra Stefka z matką i sąsiadami, ukryły się w murowanej stajni u Hrycków. Banderowcy wyłamali drzwi i kazali im wychodzić. Rozległ się straszny lament. Hryckowa błagała: „Bierzcie co chcecie tylko nie zabijajcie” Ostatni wychodził Stach Szymoniów (Dzioba). Padł strzał i mężczyzna osunął się na ziemię. Kobiety z dziećmi zapędzili do domu. Nikomu nic nie zrobili, tylko szyby powybijali. Banderowcy mieli rozkaz zabijania mężczyzn i chłpcó powyżej 15 lat, ale mordowali wszystkich, nawet niemowlęta.
Krzyki i strzały potwierdza Władek Zając z Parcelacji, który z grupą chłopaków siedział ukryty w sąsiedniej stodole. Ich na szczęście nie znaleźli, bo wszystkich by zamordowali.

Marysia Zaleskiego przeleżała kilka godzin w błocie, pod łętami ziemniacznymi koło Moskałychy. Przy niej kolumna obładowanych wozów, rozdzielała się w kierunku Baszuków i Krasowiczyny. Ta jadąca na Basztki, przejeżdżała trochę dalej obok sadu Kandyrały, gdzie w bezlistnych krzakach blisko drogi, siedziała rodzina Barana – kowala. Przeżyli tam chwile grozy. Bali się, że na oświetlonym pożarami terenie, mogą ich zauważyć.

Z trudem uszedł z życiem Władek Pawowski (1929-1997) z Kamionki. Pod jesień Rosjanie aresztowali młodą Ukrainkę i kazali mu jej pilnować. Ta próbowała go odepchnąć od drzwi i w czasie szamotania śmiertelnie ją ranił. Zaczęli na niego polować. W czasie napadu dostał się w okrążenie. Aby uniknąć męczeńskiej śmierci, wskoczył przez okienko do piwnicy płonącego domu. Banderowiec strzelił w okienko i ranił go w nogę. Granatu nie wrzucił. Nie miał, albo uznał, że skróciłoby to Władkowi męki duszenia w kłębach dymu. Skazał go na powolne konanie. A jednak cuda się zdarzają. Przeżył. Osiadł w Bojkowie, spoczywa w Gliwicach.


Brońka Pawłusiowa-Dec (1920-2003) Bukowina, Pacholęta
Jak rozległy się strzały i wybuchły pożary, ukryłyśmy się w rowie na ogrodzie. Siedzimy cicho, łuna coraz większa, aż tu nagle słyszymy tupot i ktoś biegnie prosto na okop. Boże już po nas. Pierwszy wpadł do rowu pies, a za nim ciotka Ludwina Zając z Hanką i Bronią. Jak zaczęło się palić, przybiegły do nas. Ponieważ dom był pusty, skierowały się na ogród i pies nas odnalazł. Myślałyśmy, że to banderowcy zauważyli okop i chwile naszego zycia już są policzone.
Po przeprowadzce do Załoziec z ciotką Ludwiną – wspominała dalej – krowy trzymaliśmy u znajomego Ukraińca na Podliskach. Inna Ukrainka ostrzegła nas, że chcą je zabrać banderowcy. Natychmiast z ciotką ruszyłyśmy w drogę. Tam wpadłyśmy do obory, krowy na sznurki i wyprowadzamy na podwórze. Wybiegła gospodyni. Po co ten pośpiech? – pyta. Powinnyście to wpierw uzgodnić z moim mężem. Ja mam uzgadniać czy mogę zabrać swoją krowę? Babo, Tobie chyba coś się w głwie pokiełbasiło – odpaliła ciotka. Miałyśmy szczęście, że jak raz nie było we wsi banderowców, bo krów byśmy nie odzyskały i same nie wróciły do rodzin. Brońka z rodziną spoczęła w Pacholętach, ciotka we Francji.

Po napadzie małe grupy rabusiów, regularnie plądrowały i grabiły nocą wioskę. Nie było mowy o normalnym spaniu. Ludzie zgromadzeni w niespalonych domach, trwali na ciągłym czuwaniu. Na zewnątrz wszędzie stały warty. Dzieci spały w ubraniach, a dorośli drzemali przy nich na siedząco. Po wiosce krążyły sfory psów, które zbiegły się do padliny spalonych zwierząt. Na szczęście zamarzniętej, bo w międzyczasie chwycił mróz. Przy każdym podejrzanym odgłosie, matki porywały śpiące dzieci i pędziły przed siebie, aby skryć się w ciemnościach. Starsze wyrwane ze snu, chwytały się matczynych spódnic i potykając się o grudy, biegły za nimi.
Kaśka Jantoszkowa-Krąpiec (Bukowina, Dzierzgów) pochodziła z ukraińskiej rodziny Kuszneryków z Kamionki. Mimo to, spalili jej dom. Mąż i starszy syn byli na wojnie. Została z nieletnim Władkiem i Marysią. Którejś nocy poszła na nocleg do rodziców. Nocą przyszli banderowcy i chcieli ich zabrać. Kuszneryk z trudem przekonał ich, że zabiją Ukrainkę, a tego nie wolno robić. Oburzyli się, bo jaka to Ukrainka skoro przebywa w polskim domu. Zwyczajna. Taka, która wyszła za Polaka – jak wiele innych. Darowali im życie, ale resztę nocy spędzili w piwnicy swojego spalonego domu. Tam już więcej nie nocowali.
Banda panoszyła się wszędzie i robiła, co chciała, tak jakby Rosjan tam nie było.
Na Krasowiczynie powiesili na drzewie Agnieszkę Dec (nazw.pan.), żonę Ukraińca. Wywlekli ją z domu nocą. Nie pomogły protesty i błagania teścia. Dali kobiecie jedynie czas na rozpaczliwe pożegnanie z dziećmi. Przypięli do niej kartkę „Za język”. Prawdopodobnie była to kara za ostrzeganie Polaków, lub jakąś krytyczną wypowiedź. Dzielna kobieta uratowała może wiele polskich rodzin, ale oddała za to życie i osierociła dzieci. Milcząc, mogła przeżyć w ukraińskiej rodzinie.

Na początku Krasowiczyny (Pańska Góra) mieszkały dwie polskie rodziny Kułajów. Nocą banderowcy chwycili żonę jednego z nich i w bestialski sposób zamordowali. Wyrwali jej język, wydłubali oczy, obcięli uszy i darli pasy skóry. Kobieta krzyczała wniebogłosy i wzywała na pomoc wszystkie świętości, nim w męczarniach skonała, a bestie w ludzkiej skórze, pastwiły się nad nią. Wszystko słyszała ukryta siostra Kułaja. Jej na szczęście nie znaleźli, bo zginęłaby tak samo.

Ze względu na ciągłe zagrożenie i zgodnie z zaleceniem władz, ludzie zaczęli się przenosić na kwatery do Załoziec. To miasteczko zamieniło się w zatłoczony do granic możliwości obóz. W każdym domu liczba osób, conajmniej się potroiła. Nawet Ukraińcy musieli przyjąć polskie rodziny. Najtrudniej było ulokować zwierzęta. Rosjanie tłumaczyli, że nie mogą nam dać ochrony, bo prowadzą wojnę, ale o swoje interesy dbali. Jak Ukraińcy zabili jakiegoś Rosjanina w Czystopadach, przykryli wieś ogniem z działa. Po zabitego gdzieś w rejonie Mszańca oficera, wysłali ekspedycję z ciężkim karabinem maszynowym i moździeżem. Ta zbrodnicza władza była bezwzględna, ale Ukraińcom do czasu pobłażała, bo wykonywali za nią brudną robotę.
Przed Bożym narodzeniem, wszyscy byli już w Załoźcach. Kto nocował we wsi, narażał życie. Dorośli jeździli jeszcze po ukryte zapasy żywności, ale rano wyjeżdżali i po południu wracali. Takie wyjazdy również wiązały się ze sporym ryzykiem, bo droga prowadziła przez ukraińską Krasowiczynę, Podliski i Blich. Gdy nasze wozy wracały, oni uzbrojeni jechali na rabunek, ale w dzień Polaków nie zaczepiali. Wiedzieli, że też mają broń i potyczka różnie może się skończyć.

Władek Wójtułów-Letki (1928-2005) Bukowina-Las, Zielęcice
Władek w dzień ledwie uszedł z życiem. Z Brońką Pawłowskiego i jeszcze z kimś, pojechał do domu w lesie, po ukrytą beczółkę miodu. W trakcie odkopywania zauważyli, że mieszkający za łąką Ukrainiec wsiadł na konia i pojechał w kierunku Ditkowiec, powiadomić banderowców. Szybko, więc ją wydobyli, wrzucili na wóz i co koń wyskoczy ruszyli z powrotem. Jak dojeżdżali do cmentarza, z lasu posypały się strzały. Szczęście, że Wójtuła miał dobre konie, bo banderowcy też końmi ich ścigali.

Marynka Baranowa-Baran,Kulpa. Kamionka, Stary Łom, Chojnów.
Po Nowym Roku pojechałam z ojcem do domu, aby zrobić pranie i upiec chleb na wyjazd. Złapał nas wieczór – wspomina – i musieliśmy zanocować. Tato gdzieś się ukrył, a ja poszłam do spokrewnionych Ukraińców Darmohrajów. Leżę, ale oka nie mogę zmrużyć ze strachu. Po północy usłyszałam strzały, a trochę później ktoś puka w okno. To już koniec – myślę. Żeby choć od razu zabili i nie męczyli. Na szczęście był to tato. Chodźmy, bo chyba babcię zabili. Zastaliśmy ją żywą, ale przerażoną. Przykładali jej lufy do głowy, by powiedziała gdzie jesteśmy. Ze złości powybijali szyby, chleb polali naftą i zabili psa. Uratowało ją ukraińskie pochodzenie, a nas to, że nie wiedziała gdzie byliśmy ukryci.
Tato był kowalem i przez to miał szerokie kontakty. Należał do ludzi o szerszych horyzontach i zainteresowaniach. Ukraińcy nie mogli strawić jego patriotyzmu i od dawna na niego polowali. Tym razem też im się nie udało.
Tuż przed ewakuacja, z ciotką Kupkową (Bieniaszewska) i Marysią Taćczyną, pojechałyśmy po paszę dla zwierząt. Też zeszło nam do wieczora i z duszą na ramieniu wracałyśmy do Załoziec o zmroku. Pod Blichem chłopiec ukraiński ostrzegł nas, że dalej stoją banderowcy. Co robić? Ni do przodu ni do tyłu. Podjęłyśmy desperacką decyzję. Ja z ciotką wcisnęłyśmy się w siano, a Marysia pociągnęła batem po koniach i z kopyta ruszyłyśmy do przodu. Rozstąpili się. Zmyliła ich pora. Polacy nie jeździli tak późno.

Mietek Dec w książce „Wspomnienia dziadka cz.I” pisze, że Baran, kowal z Kamionki, powoził jednym wozem, gdy odwozili urzędników urzędu przesiedleńczego z Załoziec do Tarnopola. Maria zaprzecza temu. Twierdzi, że jej ojciec z nikim nie jeździł w tym czasie do Tarnopola.

W wigilię kilka furmanek pojechało na Gontowę, po zakopane zapasy. W dzień napadli ich bandyci rabusie. Jednego mężczyznę i kobietę zastrzelili we wsi, a sześć kobiet zasztyletowali nożami na skraju lasu. Jedna przeżyła i opowiedziała o tych potwornościach.
Ja z mamą w wigilię byłem w domu. Pod wieczór w oknie pojawiły się dwie sylwetki w szynelach. Zdrętwieliśmy. Jedyna myśl, jaka nam przyszła do głowy to ta, że za chwilę rozstaniemy się z życiem. Na szczęście był to Mikoła Draganów i Władek Pawłowskiego. Nieżle was wystraszyliśmy – zażartował. Chowajcie się, bo nocą mogą wpaść banderowcy. Rano już nie żył. Dopadli go, gdy o świcie wyszli z kryjówki i zastrzelili w mieszkaniu Pawłowskich (Gaździckich). Jak na ironię odczytali mu wyrok UPA. Rodzinie darowali życie. Chyba dla zaakcentowania, że są żołnierzami, a nie rizunami. Ale buty wszystkim zdarli. Od dawna polowali na niego. Już w 1939 roku, gdy wkroczyli Rosjanie, mocno pobili go za radio świetlicowe, które trzymał w domu. Mikoła walczył na I wojnie i wiosną został zmobilizowany. Pod jesień wrócił, bo ukończył 50 lat. Od razu włączył się do samoobrony i przyczynił do odparcia pierwszego ataku banderowskiego. Wyniósł życie z pod kul, a musiał je oddać zbirom.
Rodzina zawiozła go w skleconej w pośpiechu przez Starego Pawłusia trumie na cmentarz i zabrała się za wykuwanie wykopu w zamarzniętej ziemi. Już szarzało, a oni mieli ledwie mały dołek. Ze względu na zagrożenie, ułożyli go w nim i przysypali tą ziemią oraz gliną z rozwalonego budyneczku cmentarnego. Dopiero wiosną, Andrzej Dżul go pogrzebał.
Tej nocy grupa banderowców, wyprawiła się na plebanię po księdza. Koło Rarogów chwycili Piotrka Czaplę (Zadrogi), który pilnował śpiących w mieszkaniu kobiet z dziećmi. Chyba się zdrzemnął skoro ich nie zauważył. O dziwo dali się przebłagać i darowali wszystkim życie za przyrzeczenie, że już więcej nie pojawią się we wsi. Mikoła Baran pilnował od ogrodu i to go uratowało. Piotrka zabrali, aby zaprowadził ich na plebanię. Od razu przypuścili szturm do głównego wejścia. Ponieważ nie udało im się wyważyć mocnych drzwi, przeszli pod boczne, od kuchni. W międzyczasie tędy uciekła służba. Ksiądz wykorzystał ten moment, wybiegł na plac i po za kościół pobiegł do ulicy. Przy dzwonnicy przewrócił się. Następnie drogą okrężną dotarł do Hajdów na Kawałeczku i tam padł na kopcu ziemniaków. Obcego zauważył czuwający gospodarz. Chciał strzelać, ale tknięty przeczuciem zawołał: „Kto tam?”. Nie strzelajcie Józefie, to ja, ksiądz – usłyszał.

My ze Stefką Kogutową, przetrwaliśmy tę noc w piwnicy spalonego domu Jantoszków. Ponieważ byłem ministrantem, rano udałem się do księdza. Pokazywał mi splądrowaną plebanię i opowiadał jak ucieczką ratował życie. Był załamany, bardziej przystępny, a nawet serdeczny. Wyraźnie ucieszył się, że przyszedłem.
Ostatni raz wyprowadziłem księdza do ołtarza w naszym kościele. Smutna była ta uroczystość, smutny ksiądz i garstka przygnębionych ludzi. Pierwszy raz, prawie pusty kościół na Boże Narodzenie, nie rozbrzmiewał radosnymi kolędami. Tym nabożeństwem żegnaliśmy naszą świątynię, ojczystą ziemię i swoje domy. Ksiądz zaapelował, aby wszyscy opuścili wioskę, bo już dość męczeńskiej krwi wsiąkło w tą ziemię. Zaufajmy Matce Bożej, ona przeprowadzi nas przez to morze krwi i nienawiści i doprowadzi do jakiejś spokojnej przystani.
I tak to kończyliśmy naszą bytność, na uświęconej prochami wielu pokoleń przodków, kresowej ziemi. Tak zamykaliśmy cztery wieki naszych burzliwych dziejów, na Kresach Wschodnich Rzeczypospolitej. Nasi pra, pra, na początku XVI wieku, jechali tam z nadzieją poprawy bytu, my wyjeżdżaliśmy by ratować życie. Oni zastali ją żyzną i kwitnącą, my opuszczaliśmy spowitą pożogą i przesiąkniętą krwią naszych rodaków. Oni robili to dobrowolnie, nam przystawiono nóż do gardła i pozbawiono elementarnych praw ludzkich. Wyjazd, choć bolesny, był konieczny – dawał szansę przeżycia.



Adolf Głowacki:
NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA...

 

 

następna
część



Komentarze
Brak komentarzy.
Dodaj komentarz
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
Oceny
Dodawanie ocen dostępne tylko dla zalogowanych Użytkowników.

Proszę się zalogować lub zarejestrować, żeby móc dodawać oceny.

Brak ocen.
Copyright ©Grupa Przyjaciół Milna. Wykonanie: Remek Paduch & Kazimierz Dajczak 2008-2018