|
Nawigacja |
|
|
Milno na Podolu Najnowszy użytkownik:
Karolinaserdecznie witamy.
Zarejestrowanych Użytkowników: 159 Nieaktywowany Użytkownik: 0
Użytkownicy Online:
Gości Online: 2
Twój numer IP to: 18.97.14.83
Artykuły | 331 |
Foto Albumy | 67 |
Zdjęcia w Albumach | 1883 |
Wątki na Forum | 47 |
Posty na Forum | 133 |
Komentarzy | 548 |
|
|
|
|
|
|
Logowanie |
|
|
Zagłosuj na nas |
|
|
|
cz.11. WYGNANIE |
|
|
Adolf Głowacki: "NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA..." Szczecin 2013
11. WYGNANIE
Sowieci oświadczyli Polakom, że ich miejsce jest za Bugiem. Dawali też do zrozumienia, że na rozległym obszarze Sybiru mają dużo miejsca. A nie były to czcze pogróżki. W tych sprawach byli prawdomówni. Dobrze pamiętaliśmy masową deportację Polaków w latach 1940-1941. Stalin się śpieszył. Chciał postawić koalicjantów przed faktem dokonanym. Przy tych zamierzeniach wzmożona działalność UPA była mu bardzo na rękę. Efekty tej strategii przeszły chyba nawet sowieckie oczekiwania. W styczniu pod Urzędem Ewakuacyjnym, stała już długa kolejka po karty ewakuacyjne i przydział do transportu. Nie byli nawet w stanie dostarczyć odpowiedniej ilości wagonów do przewozu przesiedlanych. Wiele transportów pochłaniał im jeszcze front i nie mało potrzebowali, aby przewieźć do Rosji zdobycze wojenne.
Rosjanie tworzyli pozory dobrowolności wyjazdu i pozwalali Polakom zostawać, pod warunkiem przyjęcia obywatelstwa rosyjskiego. Obywatelstwa, które nie chroniło przed banderowcami. Generalnie chodziło im o maksymalne oczyszczenie tych ziem z elementu polskiego.
Na takiej zasadzie został w Milnie Sobek Pawłusiów (Głowacki) z rodziną. Ich chroniła jego żona Ukrainka. Sobek jak wszyscy, ale tylko z ojcem Janem i synem Władkiem, przeniósł się do Załoziec. Hapka (Apolonia) zdecydowanie odmówiła wyjazdu. Liczył, że w tej sytuacji wróci do nich od Łuciów, córka Maryna. Razem mogli sobie ułożyć całkiem przyzwoite życie. Niestety nic z tego nie wyszło.
Ze ściśniętym sercem, patrzyli na oddalające się wozy ze swojakami i sąsiadami. Skinieniem ręki i łzami, żegnali bliskich im ludzi. Czuli, że już ich nie zobaczą. Dusza rwała się za swoimi, a gorzka rzeczywistość trzymała na miejscu. Wyjazd bez kobiety nie wchodził w rachubę. Nie miał im, kto ugotować strawy i wyprać koszuli. Zostawali na ziemi ojców, jak rozbitkowie na bezludnej wyspie. Mogli jedynie liczyć na spokrewnionych Futryków i Darmohrajów z Kamionki. Dziadek, choć mógł dołączyć do którejś z córek, nie chciał wyjeżdżać bez Sobka. Miał 80 lat i jak sądzę pogodzony z losem, został by spocząć przy rodzicach, dziadach i pradziadach, w swojej ziemi. Mieli szansę końcowe lata przeżyć w godziwych warunkach, a zakończyli żywot w skrajnej biedzie.
Jan - Stary Pawłuś jak go nazywano, chodził zapewne po opustoszałej spalonej Bukowinie, wspominał przyjaciół, sąsiadów oraz bliskich i na pewno nie jedną łzę przy tym uronił.
Był wyróżniającą się postacią we wsi. Czynnie uczestniczył w życiu społecznym, kulturalnym i gospodarczym. Miał swój sąd i liczono się z jego zdaniem. I wojnę spędził w okopach. Cieszył się odbudową wojennych zniszczeń i wiele budynków sam postawił. Pracował też przy odbudowie kościoła. Wymurowany przez niego kamienny mostek na Kawałeczku, przetrwał do końca naszego pobytu, choć czołgi po nim jeździły. Miał doskonałe wyczucie konstrukcyjne. Pamiętam ścinanie dużego jesiona, który rósł przy jego domu od ulicy. Można go było położyć tylko na podwórze stryjka Michała Pawłusiowego, ale mógł rozwalić narożnik domu lub budynek inwentarski. Dziadek obejrzał drzewo, kazał do konarów przywiązać powrozy, rozstawił mężczyzn i wyjaśnił zadania. Jesion padł dokładnie w przewidzianym miejscu. Potrafił wybudować budynek, postawić piec, naprawić obuwie i wykonać wiele innych trudnych robót. Prawdziwa złota rączka. Boleśnie przeżył tragedię sioła i opuszczenie go przez bliskich mu ludzi.
Sobek był mężczyzną rosłym, silnym i postawnym, a przy tym pogodnym, spokojnym i dobrodusznym. Miał dobry głos i słuch. Przy pracy zawsze cichym basem nucił jakąś melodię. Lubił grać na harmonijce ustnej. Przymykał wówczas oczy, zagłębiał się w sobie i w akordach tęsknych lub skocznych melodii, odsłaniał część swojej romantycznej duszy. Organki znikały w jego dużych dłoniach i sumiastych wąsach. Tylko lekkie drgania rąk regulujące barwę dźwięku i płynąca melodia wskazywały, że ma instrument.
Ponieważ mieliśmy tylko jednego konia – wspominał Franek Łuciów – Sobek dał swojego i odwiózł nas na stację w Zborowie. Tam wyprzągł go, pożegnał się, wsiadł na oklep i odjechał. Więcej już go nie zobaczyłem.
Po naszym wyjeździe, latem 1945 roku, za jakieś opóźnienia w kontyngentach, został zabrany do łagru i tam oddał ducha w mrocznych kopalniach Donbasu.
Razem z nim zabrali Karola Sucheckiego, który po wojnie wrócił do żony Ukrainki. On podobno schorowany wrócił. Nie ulega wątpliwości, że przyczynili się do tego Ukraińcy. Nie zabili ich ze względu na żony, ale usunęli ze wsi pod takim pretekstem.
Sobka syn Władek, czasem zadziwiał swoim zachowaniem. Kiedyś, aby matkę postraszyć, wrzucił do paleniska kuchennego garść naboi karabinowych. Na szczęście nikomu nic się nie stało, tylko drzwiczki wyleciały. Sołtysa, który przyszedł wyznaczyć Sobka na jakiś dalszy wyjazd, zaskoczył informacją: „Tata nie ma w domu – schował się do piwnicy”
Gdy wydoroślał, ożenił się z jakąś Ukrainką, ale małżeństwo szybko się rozpadło. Później zostawił matkę i wyjechał w głąb Rosji. Podobno pokazał się jeszcze raz na krótko w domu, po czym słuch o nim zaginął.
Dziadek Pawłuś dość szybko podupadł i żył z synową w skrajnej kołchoźnej biedzie. Chodził po chatach za kawałkiem chleba, a ukraińskie dzieci szczuły go psami. Schorowanego przygarnęła spokrewniona rodzina Futryków i u nich zakończył życie. Matka Futrykowej była siostrą Jana.
Po objęciu rządów przez Gomułkę, można było pojechać w rodzinne strony. Wybrała się też Maryna. Matkę zastała zaniedbaną i prawie bez środków do życia. Zdziwaczała, mieszkała z kozą w oborze. Dom był w ruinie. Wkrótce po tym zmarła. Mogła ją zabrać do Polski, gdzie przynajmniej ostatnie lata przeżyłaby w godziwych warunkach. Zostawiła ją na pastwę losu, a ten dokonał reszty.
I tak dokonał się los na ojczystej ziemi, tej z dziada, pradziada, polskiej rodziny. Stary Pawłuś-Jan Głowacki, był bratem mojego dziadka Tomasza. Wychował trzech synów i dwie córki, a zmarł w osamotnieniu.
W połowie stycznia 1945 roku, kolumna wozów ze skromnym dobytkiem i uratowanymi zwierzętami, wyruszyła na stację do Zborowa. Tam wszystkich wtłoczono do towarowych wagonów i 20 stycznia pierwszy transport ruszył do Przemyśla. I tak rozpoczął się kolejny etap naszego żywota – wygnanie.
30 stycznia drugi transport odjechał do Tomaszowa Lub. Drugiego lutego zatrzymał się w Bełżcu. W pełni zimy, w nieogrzewanych wagonach, dzieci siedziały okutane w różne łachy, po których łaziły tabuny wszy. Żarły niemiłosiernie. Nie miały żadnego zrozumienia dla naszej doli. Aby coś ugotować i ogrzać się, przed wagonami palono ogniska. Stefka Jantoszkowa (Zawadzka) umyła się w wagonie, rozczesała długie włosy, zaplotła je w warkocz i zeszła ogrzać się przy ognisku. Ja stałem w drzwiach wagonu. Raptem rozległ się huk i podmuch odrzucił ludzi od ogniska. W górę wyleciał but z nogą, zrobił parę koziołków i spadł na śnieg. Zeskoczyłem na dół. Stefka leżała z poszarpanymi wnętrznościami. Jeszcze ze dwa razy ruszyła językiem i zamarła. Marysia Szwerydowa (Łucyk) podniosła się na łokciach i zapytała: „Gdzie moja noga?” Ktoś przyniósł i położył ją przy niej. Zaraz załadowano obydwie na sanie i odwieziono do szpitala w Tomaszowie. Stefka zmarła na miejscu, Marysia w drodze. Tragicznie rozpoczęliśmy nasz pobyt na gościnnej lubelskiej ziemi. Tego samego dnia zaczęły podjeżdżać sanie i rozwozić ludzi po okolicznych wioskach.
Trzeci transport dotarł do Bełzca 15 lutego. Z tego transportu w Bełzcu zmarł w podeszłym wieku Józef Baran i w drodze przy połogu, Maryna kowala Baranowego (Jakimczuk). Osierociła dwoje dzieci. Mąż był na wojnie.
Wygnańców w większości rozlokowano w poukraińskich gospodarstwach, we wioskach wokół Tomaszowa jak: Łosiniec, Kunki, Pasieki, Rogóźno, Sabaudia, Majdanek, Jarczów, Wierszczyca i Korhynie. Ukraińców w tym czasie, przesiedlano na opuszczone przez nas tereny.
Trzeba przyznać, że te trzy pierwsze transporty były sprawnie obsłużone. Wszy nas dopadły, ale nie poucztowały długo. Resztę naszych ziomków, przesiedlono bezpośrednio na Ziemie Odzyskane. Zaraz po nas przewieziono ich na stację w Zborowie. Tam na rampie pod gołym niebem, w nieludzkich warunkach, o głodzie i chłodzie, zimą, czekali dwa miesiące na podstawienie wagonów. Trawiły ich wszy i choroby. Z wycieńczenia, zimna i głodu, zmarła Hanka Szeligowa (Zając) z córką Marysią i Bronią. Trzecia Stefka dojechała na Zachód, ale schorowana też wkrótce zmarła. Jej maż był wówczas na wojnie, a najstarszy syn Józef na robotach w Niemczech. Do Stefki dołączyli w Starym dworze k.Międzyrzecza.
Anna to siostra mojej babci Michaliny. Po spaleniu wsi mieszkały i żywiły się u nas. Ponieważ mieliśmy już opiekę nad dziećmi brata babci Mikołaja, nie mogliśmy na stałe zająć się też nimi. Nikt nie przypuszczał, że jest aż tak niezaradna, że nawet widok głodnych dzieci nie wykrzesze z niej jakiejś inicjatywy. Gdyby kogoś poprosiła, przywiózłby jej ziemniaków, a nawet dał trochę mąki czy kaszy. Nasze konie i większość żywności spaliło się u Jantoszków. Niestety nie zrobiła tego. Usiadła i czekała, co los przyniesie, a ten okazał się okrutny.
Władza ludu pracującego i tam pokazała swoje prawdziwe oblicze. To, że w tych warunkach wielu zachoruje i nie przeżyje, dla Rosjan nie miało żadnego znaczenia. Stalin dla realizacji swoich nieludzkich zamierzeń, poświęcał miliony.
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
Oceny |
|
|