Relacja Adolfa Głowackiego z WYJAZDU NA KRESY w dniach od 2 – 5 maja 2012
Dodane przez MariaM dnia Czerwca 29 2012 14:50:56


W 2009 roku podczas poprzedniego wyjazdu, zwiedziliśmy Lwów, Olesko, Podkamień, Poczajów, Krzemieniec, Zbaraż, Tarnopol i Milno. Tym razem jednolitą grupą mileńską, ograniczyliśmy się do Lwowa, Załoziec, Trościańca, Milna, Tarnopola, Podkarmienia i Milatyna - do miejscowości bliżej związanych z naszą przeszłością.
Naszą grupę stanowili: Małek Wiesława, Niemczyk Józefa (Letkie – Giery), Głowacki Adolf, Głowacki Czesław (Pawłusi), Letki Grzegorz (Franusi – Baby), Łoik Halina (Czapli), Buksza Alina (Pitrowskie, Łuci), Wierszyłowska Bronisława (Gaździcka – Szewcy), Markowicz Maria (Pawłowskie), Dec Jan z żoną Dorotą (Czumak), Kaszewski Tadeusz (Wojtuły), Strzępek Kazimiera (Pitrowskie), Mikuła Czesława, Majcjasz Czesław, Milewska Danuta z bratem Janem Zawadzkim – Janoszki, Zając Edward – Bazyli, Gosek Anna (Maliszewska – Zahnibydy), Krąpiec Jan – Pitrowskie – Huzio, z żoną Bronisławą Zając – Bazyli.
Rozszerzona zawartość newsa
Pierwszego dnia po południu, zwiedzaliśmy we Lwowie katedrę greckokatolicką św. Jura, katedrę ormiańską, operę, stare miasto z rynkiem i ratuszem i naszą katedrę. Opera lwowska to jedna z najpiękniejszych budowli w Polsce. Lwowiacy nazywają ją swoją perełką i ani trochę nie przesadzają. Zaprojektował ją łącznie z wystrojem wnętrz i wszystkimi szczegółami, prof. Z.Gorgolewski. Zrealizowana została w latach 1897-1900. Ze względu na niejednolity grunt, sporo problemów i trudności sprawiły fundamenty. Gdy poprzednio byliśmy we Lwowie, przewodnik opowiadał, że projektant po zakończeniu realizacji, zmarł nagle. Ponoć kolega zadzwonił do niego, że opera pękła i grozi zawaleniem. Gorgolewski nie wytrzymał napięcia i popełnił samobójstwo. W naszej katedrze trafiliśmy na nabożeństwo majowe i zatrzymaliśmy się do końca uroczystej mszy. Odprawiało ją dwóch księży. Przed prezbiterium z lewej i prawej strony stały po cztery dziewczyny z chorągwiami. Wszystkie ubrane w ciemne spódniczki oraz białe bluzeczki i rękawiczki. Przepiękny to był widok, gdy razem pochylały je w czasie podniesienia. Szkoda, że nie praktykuje się tego w naszych kościołach. Jak wzruszający musiał być widok, pochylonych chorągwi i sztandarów podczas nabożeństwa w 1656 roku, gdy król Jan Kazimierz składał tutaj słynne śluby i powierzał Polskę Matce Bożej. Ta katedra od wieków stanowiła główne centrum polskości, była świadkiem wielu ważkich historycznych wydarzeń i nadal skupia lwowską Polonię. Gdy wchodzi się tam z ulicy wypełnionej ukraińskim gwarem, nabożeństwo odprawiane po polsku, organy i śpiewy polskie, wywołują mimowolny dreszcz.
Tam w pokoiku przy zakrystii, przez wiele lat mieszkał proboszcz ojciec Rafał Kiernicki, wspaniały duszpasterz, bez reszty oddany Bogu i ludziom. Więziony przez Rosjan i pozbawiany prawa wykonywania funkcji duszpasterskich, trudne przeżywał lata. Pracował jako dozorca i tragarz. Zawsze jednak wracał do katedry i nieopuścił jej, gdy Polaków wysiedlano z miasta. Po kilka godzin dziennie spędzał w konfesjonale. Chorych odwiedzał w mieście i okolicy. Zdarzało się, że z posługą duszpasterską jeździł do miejscowości odległych 250 kilometrów od Lwowa. Przyjaźnił się z Janem Pawłem II. W 1981 roku otrzymał sakrę biskupią. Po latach ciężkiej i ofiarnej pracy, 3.11.1995 roku, schorowany i cierpiący, ale nieopuszczający swoich wiernych, odszedł do Boga.
Nocowaliśmy w motelu na skraju Lwowa. Warunki i wyżywienie znakomite. Rano dobrze utrzymaną i dość ruchliwą trasą Lwów-Kijów, wyruszyliśmy do Milna. Gdy odbiliśmy w bok na Podkamień i Załoźce, zaczęły się wybije i droga opustoszała. Od czasu do czasu przejechał jakiś samochód lub furmanka – nawet ze źrebakiem uwiązanym do klaczy. We wszystkich wioskach są skanseny pustej kołchozowej zabudowy, przypominające czasy rozkwitu socjalistycznego rolnictwa. Sporo starej zabudowy. Dominują budynki mieszkalne i małe gospodarcze. Zupełny brak stodół. Wszędzie uprawa wielkotowarowa. Mało poletek drobnego rolnictwa. Przy drogach i na nieużytkach duże kopce mrowisk. Teren mocno pofałdowany. Przejeżdżamy przez pasmo Gołogór.
W miarę zbliżania się do Załoziec, napięcie narasta. Już w Podkarmieniu, każdemu tętno podskoczyło. W Załoźcach odbijamy w bok na Trościaniec. Przejazd przez groblę i widok stawu, też przysparza wzruszeń. Dalej droga to się wspina, to opada, bo to nadal zbocza Gołogór, zwanych też Miodarami, Tołtrami, a fragmenty również Woroniakami. Ta ostatnia nazwa bierze się stąd, że gromadziły się tam stada wron, przed odlotem na zimę w cieplejsze rejony. Gawrony, które towarzyszą nam zimą, tam wracają na gniazdowanie. W Tarnopolu na większych drzewach jest po kilka gniazd wronich.
W Trościańcu sporo pustej przestrzeni po zniszczeniach wojennych i wysiedlonych Polakach. Nasz niespodziewany przyjazd wzbudził duże zainteresowanie. Ludzie serdeczni i chętni do rozmowy. Ci, którzy mieli tu swoich krewnych, idą obejrzeć miejsca gdzie mieszkali. Kościół adaptowany na cerkiew, jest dobrze utrzymany. Zaraz zjawił się kościelny i mogliśmy obejrzeć wnętrze, przystosowane do liturgii wschodniej z ikonostasem przed ołtarzem. Robimy zdjęcia.
W Załoźcach zatrzymaliśmy się na małe zakupy. Natknęliśmy się na byłą mieszkankę Milna. Bardzo się ucieszyła z tego spotkania. Idę z nią do kościółka klasztornego. Obsługuje go ksiądz z Tarnopola. Czy tu jest aż tak dużo Polaków? Pytam. Na nabożeństwa przychodzą też Ukraińcy – „Boh jiden!”- tłumaczy. Kościół parafialny rozebrany. Po zamku zostały fundamenty i trochę gruzu. Ledwie to widać w zaroślach. Mury i baszty znikły. Ruszamy dalej. Na Bródku ani śladu po zabudowaniach majątkowych.
Przejeżdżamy Blich. Droga coraz gorsza, ale napięcie narasta. Zanurzamy się w lasek wspinający się na zbocza. Dołem w jarze wartko płynie Huk. Raptem ukazuje się tablica MILNO. Tętno przyspiesza. Z prawej zostawiamy Podliski z cerkwią i przez Krasowiczynę oraz Kamionkę, kierujemy się na Bukowinę, z zamiarem dotarcia do Gontowy. Te przysiółki dość wypełnione i zadbane, choć nie brakuje przerw i pustek, zwłaszcza na Kamionce. Obraz pogarsza się przy moście. Pusto w rejonie szkoły. Ani ślady po budynkach Frejtrychy i Olka Biedrzyckiego. Droga przez ogrody Krawcowe wychodzi u Koguta, wprost na nasz dom. Lewa strona od Maciołków do Kwatyrki pusta. Jedynie dom Tekli draganowej oraz figury Janychy, Prasoły i Sucheckich, świadczą, że dawniej żyli tu ludzie. Wąwóz Krawcowej Góry zasypany. Z prawej i dalej jest trochę rzadkiej nowej zabudowy. Mijamy kościół i zatrzymujemy się na pustym Kawałeczku. Z 13 gospodarstw, zachował się jedynie dom Grzybków. Kierowca odmawia jazdy rzadko uczęszczaną drogą polną na Gontowę. Dwie osoby wyruszają pieszo. Reszta przez porośnięte trawą gliniki, udaje się na cmentarz. Nowa droga biegnie górnym skrajem prawej strony dawnego Wygonu. Stara to mokradło porośnięte szuwarami i trzciną. Część cmentarza i Komisarzowa zalesione, a resztę porastają krzaki, i spore drzewka. Z tej strony jest jeszcze trochę spłycony rów okalający cmentarz. Pasieka Krzomciowa zaorana. Nie ma też dużej, dawnej kałuży przed pasieką.
Z wzniesienia od cmentarza pokazuję Gontowiecką Górę i objaśniam rozmieszczenie zabudowy, dawniej tętniącej tam bujnym życiem wioski. Góra jest zupełnie goła i trudno się nawet domyśleć, że było tam osiedle ludzkie. Widok jest dobry bo nic go nie przesłania. Sirantowa Pasieka i Okop też zaorane.
Przez zarośla i jeżyny przedzieramy się do figur nagrobnych. Niektóre zwalone leżą obok i tylko cokoły stoją. Wszędzie znajome nazwiska: Dec, Krąpiec, Zaleski, Zając, Letki, Majkut, Syrotiuk, Szeliga, ……
Daty urodzenia z przed 1900 roku. Zgony późniejsze. Wszyscy się porozchodzili. Odmawiają modlitwy, zapalają znicze i szukają śladów swoich bliskich. Każdego wiążą z tym miejscem dziadowie, pradziadowie oraz bliżsi i dalsi krewni. Na chwilę wraca mi dawny obraz tego miejsca, z drewnianymi krzyżami, dużymi czereśniami na rowie, Krzomciową Pasieką, pastwiskiem wypełnionym bydłem, śpiewami dziewcząt, pokrzykiwaniami pastuchów i chlupotem wody kąpiącej się dzieciarni. Zanurzam się w las i próbuję dotrzeć do jeziora, ale przedzieranie się przez zarośla i przełażenie przez leżące suche gałęzie zbyt dużo czasu pochłania, a przed nami jeszcze cała wioska. Wracam spocony i nawołuję do odwrotu. Zaczynamy od opustoszałego Paświska. Smutny to widok. Opuszczony dom Pawła Raroga, Pitrowskich, Suchockich i Czyrwińskich z Łanu. Działki Piotra Raroga, Pawłowskich i przyległa zaorane. Byrezy, Pitrzyńcowa i Pitrowskich zupełnie zarośnięte krzakami i sporymi drzewkami. Obchodzimy to od Pawłowskich, aby się dostać do widniejącej w krzakach chaty. Wnuczka Wojtka zaprasza na kawę. Zjawia się Edek Zając i przeprasza, że nie może tego zrobić, bo jego dom rozebrany. Tylko budynki gospodarcze zostały. Obok domu dostrzegamy w krzakach studnię i to jedyny ślad po Pitrzyńcach. W chacince na ścianie wiszą obok siebie obrazy Serca Jezusowego i Matki Boskiej. W chacinie pod piecem stoją bez ram, poprzekładane pożółkłymi gazetami obrazy innych świętych. Dwie ramy obok- puste. Wychodzimy na drogę. Dalej stoi jeszcze dom Kudyndów. Na działkach Szandara, Ficzka i Barana, nowa zabudowa i tylko tam tli się jeszcze życie. Do tego dochodzi smutna świadomość, że właściciele tych posiadłości i większość ich potomków, spoczywa już na dalekim Zachodzie w obcej im ziemi.
Idziemy do sioła. Nową drogą na przełaj wychodzimy na Klikową Górę. Robimy zdjęcia przy tablicy MILNO i ruszamy pod kościół. Mijamy nowe budynki na działce Górala, w Baranowej Uliczce, na działce Zadrogich, Byncałów i Rarogów. Kościół w ruinie. Na zwałach cegły ze sklepienia, rośnie dziki bez. Grupa rozsiada się na trawie by coś przegryźć i ugasić pragnienie. Ja z Krąpcem (Huzio) i Letkim (Baby) idę pokazać ich siedliska. Chwilę rozmawiamy z Klimką Szandarową. Ona mieszka w nowym domu na działce Pawła Krzomciowego. Jego stary dom też jeszcze stoi. Podobnie jest u Pawła Franusiowego. Dom Letkiego też jak dawniej na podmurówce i skarpie od drogi. Na działce Karpoły, Malca i Barana, Jindruszków i Czyrwińskich nowe budynki. Zabudowa rzadsza, nie pokrywa się dokładnie z dawnymi działkami. Wracamy do wspólnego zdjęcia pod kościołem, ale oni już zrobili i idą w naszym kierunku. Dalej nowe budynki na terenie Wójtułów, Łuciów, Kudyndów i Szczepka Gierowego. Ze starych pozostał Siuśki, nasz, Zahnibidy i Czaplów. Ale to już ledwie dyszące półruiny. Z biciem serca wchodzę na soje podwórze. Niby to samo a inne. Do szczytu budynku mieszkalnego przylegał inwentarski. Tylko wgłębienie i kupka kamieni po nim została. Zaglądam do piwnicy dostępnej z tego dołka. Pusta. Dawniej latem, zawsze stało tu zsiadłe mleko. Przy studni brat nalewa do butelek wodę dla mamy. Jedną ja zabieram. Przy studni zieleni się krzak bzu, z którego mama zawsze łamała kwiaty na bukiet do domu. Już chyba ostatni raz przekraczam próg domu, z którym wiąże mnie tyle radości beztroskiego dzieciństwa. Wracają też przykre wspomnienia zabrania ojca na wojnę, okupacji, barbarzyństwa ukraińskiego i wygnania. Przytłoczony wspomnieniami, żegnam obecnych właścicieli, którzy mieszkają na Kudyndówce i wychodzę na ulicę. Dołączam do grupy i idziemy w Tamten Koniec. Po drodze udzielam informacji kolejnym zainteresowanym. Tam ze starych budynków zachował się jeszcze Maciołków, Jaśka Lisowego, Pympków, Syrotiuków, Piotra Jakimczuka, Tadajka, Franka Siary, Szewców, Mikoły Gałuszowego, Kubiszyn, Drozdy i jeszcze kilka. Nowa zabudowa jest na terenie Pawłowskich, Pawłusiów, Bazylów i Kubiszynych. Po drodze wstępuję do spokrewnionych Futryków. Niestety już tylko synowa ich została. Na tym odcinku znikł nam Edek Zając. Po pewnym czasie pojawił się z butelką bimbru w torbie.
Niestety czas nagli. Żegnamy się z ludźmi i ruszamy dalej. Na krótko zatrzymujemy się na Kamionce koło Zaleskich. W tym rejonie też parę osób ma rodowe korzenie. Krótko rozmawiam z Władkiem Mykytowem. Mimo 85 lat, trzyma się doskonale. Mówię mu, że wygląda na 50. Jak bym ja miał 50 lat to „Trymaj si rymińcia bu ja budu tupaw”. Robimy jeszcze parę zdjęć i ruszamy do Tarnopola bo tam mamy umówioną obiado-kolację i nocleg.
Tarnopol oglądamy przez okna autokaru. Mocno się rozbudowuje. Jest dużo nowych ukończonych, lub w budowie budynków. Zatrzymujemy się przy nowym polskim kościele. Bardzo ładny z zewnątrz i wewnątrz. Trwają jeszcze roboty na placu przykościelnym. Chyba złośliwie wydzielono działkę na skraju miasta, przy ulicy Stepana Bandery. Trochę dalej, za miastem, lokujemy się w nowoczesnym hotelu. Wykończenie bez zarzutu, łazienki z natryskami i ciepłą wodą. W pokojach klimatyzacja. Ładna restauracja, grzeczna młoda obsługa, smaczne potrawy.
Rano ruszmy na szlak pielgrzymek naszych przodków i rodziców. Pierwszy etap to Podkamień. Wieża zwalona i zarusztowana. Trwają przy niej jakieś roboty. Zwiedzamy najpierw dwupoziomową cerkiew w chórze zakonnym. Tam w górnej stała figura, a przy niej leżała skała z odciśniętymi Stopkami Maryi. Oprowadza nas kościelny. Stąd przechodzimy do kościoła. Prawa nawa już przygotowana do użytku. Tynki poprawione, ale jeszcze nie pomalowane. Tylko w partii pod kopułą trwają jeszcze roboty remontowe. Na postumencie stoi korona z wieży. Reszta zarusztowana. Do puszki wrzucamy datki na odbudowę świątyni. Opowiadam jak piękny to był kościół. Miał 11 ołtarzy, sklepienia pokrywały malowidła o tematyce Matki Bożej, a w marmurowych posadzkach skrzyły się światła bogatych żyrandoli. Z lewej strony prezbiterium, zachwycał urodą ołtarz św.Wiktorii, trzymającej w podniesionej ręce, złotą palmę przechyloną nad głową. Pokazuję też którędy po za ołtarz czołgaliśmy się do stopek Maryi i wnękę nad zakrystią, w której modlił się król Jan III Sobieski. Niestety nic z tych wspaniałości nie zostało. Korytarzem klasztornym udajemy się do studni. Jest przykryta masywną stalową kratą. Nad nią nowe zadaszenie na starych murach. Wspominamy o wrzuconych tam Polakach. Oprowadzający przeczy. To nieprawda. Tam jest tylko dużo śmieci – twierdzi. Pod naporem faktów wycofuje się z tego, ale powątpiewa, bo brak świadków. Klasztor nadal jest użytkowany jako szpital dla umysłowo chorych. Teraz przebywa tutaj 100 osób. Wchodzimy też do kaplicy na placu, by zobaczyć figurę Matki Bożej Śpiącej. Jest pomalowana w jaskrawych kolorach. W czasie procesji widziałem ją białą. Być może przykryta była takim welonem. Czas się kurczy. Robimy ostatnie zdjęcia i wyjeżdżamy do Milatyna.
Milnianie tłumnie uczestniczyli w podkamieńskich uroczystościach ku czci Matki Bożej, bo to tylko około 24 kilometrów. Natomiast zadziwiające są ich wędrówki do odległego około 90 kilometrów Milatyna. Przebywali tą odległość z jednym noclegiem. Nasi rodzice i dziadowie byli przyzwyczajeni do pieszych wędrówek. Konie szanowali, bo ciężko pracowały.
Świątynia milatyńska poświęcona Jezusowi Ukrzyżowanemu, to wspaniała budowla barokowa. Po wysiedleniu Polaków, Rosjanie zamienili ją na magazyn, a później na elektrownię. Teraz Ukraińcy odrestaurowali ją i adaptowali na cerkiew. Zewnętrznie nic nie zmienili. Nawet na bramie zachowali napis polski „DOM BOŻY A BRAMA NIEBIOS”, a nad wejściem do kościoła łaciński „DE TUIS DONIS AUDOTIS”. Wnętrze bez ławek, odmalowane, bogato wyposażone i przystosowane do wymogów liturgii cerkiewnej. Za ikonostasem ołtarz z Jezusem Ukrzyżowanym, jak w okresie polskim. Zabudowania klasztorne w ruinie. Po zrobieniu zdjęć i krótkich oględzinach, wyjeżdżamy by dokończyć zwiedzanie Lwowa. Zatrzymujemy się przy Cmentarzu Łyczakowskim. Ta nekropolia to pomnik polskości Lwowa i zabytkowy zespół wspaniałych rzeźb, grobowców oraz różnorodnych budowli. Ze wzruszeniem zatrzymujemy się przy nagrobku Marii Konopnickiej, Gabrieli Zapolskiej i innych rodakach, którzy świecą najjaśniejszym blaskiem w naszej przeszłości. Przyspieszamy, bo nadciągają chmury. Na cmentarzu Orląt Lwowskich, zaczyna pokrapywać. Kryjemy się pod arkadami katakumb. Wstrząsające wrażenie robią te rzędy białych mogił. Spoczywa tu 2859 żołnierzy i cywilów, uczestników wojny. Niestety Ukraińcy nie zgodzili się na rekonstrukcję wszystkich elementów cmentarza. Brak kolumnady, lwów i zablokowane jest główne wejście. Teraz wchodzi się z Cmentarza Łyczakowskiego. Obok stoi wysoka kolumna, a w dole jest czynny cmentarz poświęcony bohaterom Ukrainy. Spoczywają tam też „zasłużeni banderowcy”.
Stąd udajemy się na stare miasto na uzupełniające zakupy. Robimy też zdjęcia przy najpiękniejszym pomniku Mickiewicza. O umówionej godzinie, z pod prochowni, ruszamy w powrotną drogę. Ponieważ jest piątek, trudno przewidzieć ile czasu zajmie nam odprawa celna na granicy. Przejazd przez Lwów w szczycie, to koszmar. Na każdym skrzyżowaniu totalny korek. Nieobeznany z tym kierowca utknąłby tam na amen. Tam trzeba się wciskać „na chama”, ale tak by nie spowodować kolizji. Byliśmy pełni uznania dla naszego kierowcy. Przejeżdżaliśmy też koło olbrzymiego pomnika Bandery. Nadal jest niedokończony – nie ma siekiery w ręku. Odetchnęliśmy za miastem.
Na granicy robimy remanenty. Okazuje się, że każdy ma jeszcze jakieś hrywny. Idziemy, więc do bezcłowego sklepu. Wszystkie ceny w euro. Hrywny na szczęście też przyjmują. Kupujemy jakąś gorzałkę, ale jeszcze sporo zostało, ustawiamy się, więc ponownie w kolejkę. Ponieważ można przewieźć tylko dwie butelki, aranżujemy małe spotkanie towarzyskie. Nim organizator pozałatwiał wszystkie formalności, w autokarze było już gwarnie i wesoło. Na szczęście na granicy nie było tłoku i nasz „wesoły autobus” nim się ściemniło, dotarł do Przemyśla. Pociąg mieliśmy dopiero o drugiej. Po 19 godzinach (liczne postoje), wykończeni, ale zadowoleni z wyprawy, docieramy do Szczecina.