NIEZWYKŁE CZASY LUDZIE I ZDARZENIA
Dodane przez MariaM dnia Maja 01 2012 16:19:47
Takim tytułem opatrzył swoje nowe opracowanie Pan Adolf Głowacki, w którym chce oddać hołd Milnianom, a nam ich potomkom przekazać pamięć o ludziach tam żyjących i tworzących nową rzeczywistość w "Nowej Powojennej Polsce". Polecam tę niezwykłą lekturę przede wszystkim nam następnym pokoleniom, w czasach gdy liczą się bardzo wielkie czyny, wielcy ludzie a niezmiennie na naszą przyszłość, moim zdaniem wpływają te małe i my wszyscy, dla których BÓG, HONOR i dobro OJCZYZNY JEST NAJWYŻSZYM CELEM.Maria Markowicz (Krąpiec)

NIEZWYKŁE CZASY LUDZIE I ZDARZENIA
Pokolenie, które przesiedlono z Kresów Wschodnich na Zachodnie, kończy żywot. Ci, którzy umacniali tam polskość, tworzyli naszą kulturę i naukę, szerzyli oświatę, krzewili wiarę i bronili kresowej ziemi, śpią już snem wiecznym. Wielu z nich, złotymi zgłoskami zapisało się w dziejach Polski. Tych wybitnych, wspierały tysiące mniej znanych, lokalnych działaczy.
W Milnie też było wielu niezwykłych, a także zwykłych, zasługujących na uwagę ludzi. Ludzi, którzy kształtowali życie tamtej, a później tutejszej społeczności, z oddaniem i poświęceniem walczyli o byt rodziny, przelewali krew za ojczystą ziemię, bronili sioła, cierpieli w niewoli, duszą i sercem oddani ziemi i ojczystej sprawie. I choć wszyscy godni są pamięci, tych wyróżniających się czymś, chciałbym przybliżyć młodemu pokoleniu. c.d.w rozwinięciu newsa.
Rozszerzona zawartość newsa
NIEZWYKŁE CZASY
NIEZWYKLI LUDZIE
NIEZWYKŁE ZDARZENIA...

INFORMACJE ZEBRANE OD LUDZI STARSZYCH
URODZONYCH NA PODOLU
ODNALEZIONE W DOKUMENTACH ARCHIWALNYCH
WYBRANE Z OPRACOWAŃ HISTORYCZNYCH
I ODTWORZONE Z PAMIĘCI

OPRACOWAŁ ADOLF GŁOWACKI

SZCZECIN 2012

-----
S P I S T R E Ś C I

1. WSTĘP 5
2. KRESOWA „ZIEMIA OBIECANA” 3. HETMANI I KSIĄŻĘTA ZAŁOZIECCY 8
4. KLASZTOR DOMINIKANÓW W PODKAMIENIU 12
5. NIEWOLA AUSTRIACKA. Wdzięczność za Odsiecz Wiedeńską 15
6. JUTRZENKA WOLNOŚCI 21
7. LATA ZNOJU I ODBUDOWY 23
8. WYZWOLENIE Z JARZMA PANÓW I OBSZARNIKÓW 39
9. W SZPONACH NACJONALIZMU 42
10. PODOLE W OGNIU 50
11. WYGNANIE 70
12. NA OBCZYŹNIE 73
13. CORAZ DALEJ OD DOMU 77
14. NA ZIEMIACH ODZYSKANYCH 80
15. OSTATNIA PRZYSTAŃ 81
16. ROZPROSZENI PO ZACHODZIE I KRAJU 93
17. WŁADZA ROBOTNICZO CHŁOPSKA 103
18. KU LEPSZEJ PSZYSZŁOŚCI 112
19. OSTATNI KRESOWIANIE 113
20. Z PERSPEKTYWY LAT 118




1. WSTĘP

Pokolenie, które przesiedlono z Kresów Wschodnich na Zachodnie, kończy żywot. Ci, którzy umacniali tam polskość, tworzyli naszą kulturę i naukę, szerzyli oświatę, krzewili wiarę i bronili kresowej ziemi, śpią już snem wiecznym. Wielu z nich, złotymi zgłoskami zapisało się w dziejach Polski. Tych wybitnych, wspierały tysiące mniej znanych, lokalnych działaczy.
W Milnie też było wielu niezwykłych, a także zwykłych, zasługujących na uwagę ludzi. Ludzi, którzy kształtowali życie tamtej, a później tutejszej społeczności, z oddaniem i poświęceniem walczyli o byt rodziny, przelewali krew za ojczystą ziemię, bronili sioła, cierpieli w niewoli, duszą i sercem oddani ziemi i ojczystej sprawie. I choć wszyscy godni są pamięci, tych wyróżniających się czymś, chciałbym przybliżyć młodemu pokoleniu. Ich wykaz z podaniem stron, na których występują, zamieszczony jest na końcu książki.
Milno to jedna z największych wsi w województwie tarnopolskim. W jej skład wchodzą przysiółki: Bukowina, Kamionka, Krasowiczyna i Podliski. Z liczby 2800 mieszkańców, połowę stanowili Polacy, skupieni głównie w Bukowinie i Kamionce. Przeszłość naszych przodków to burzliwe, wypełnione niezwykłymi wydarzeniami czasy, które ukształtowały walecznych i odpornych na przeciwności ludzi. Gorących patriotów, niezłomnych bojowników o polskość i przetrwanie na kresowej ziemi.
Nasze korzenie tkwią w czarnoziemach Podola, ale oni wywodzili się z Małopolski, niektórzy również z Mazowsza i być może z innych rejonów kraju. Nasuwa się pytanie, dlaczego porzucili swoje domy i co ich zagnało na dalekie Podole? Odpowiedź jest prosta: niedola i bieda. Nadmierne obciążenie pańszczyzną, ograniczenie swobód i ubożenie na ojczystej ziemi.
W Polsce w tym czasie, z roku na rok, zwiększały się obciążenia i ograniczenia wolności ludności wiejskiej, a przekazanie przez Zygmunta Starego sądów nad chłopami szlachcie, oznaczało pełną niewolę. Jednodniowa początkowo pańszczyzna, rozciągnęła się na cały tydzień, bez wtorku. Chłop staje się własnością pana. Nie ma nawet prawa przenieść się z jednej miejscowości do drugiej. Narastające bezprawie, wyzysk, kary chłosty, a nawet zajmowanie dobytku i gruntów, doprowadziły do buntów, palenia dworów i krwawych rozrachunków. Na to wszystko nałożyło się rozdrabnianie gospodarstw, narastające zagęszczenie i postępujące ubożenie. Wywołało to falę zbiegostwa i legalnych przesiedleń na puste Kresy, gdzie możni oferowali lepsze warunki i dostatek ziemi. Te rozległe i słabo zaludnione przestrzenie, prosiły się o zagospodarowanie. Napływali, więc tam z różnych stron włościanie, ludzie uciekający przed niewolą tatarską, kochający wolność i swobody, oraz ci, którzy weszli w kolizję z prawem i musieli chronić gardła. Połączenie pustych i żyznych Kresów z ludną Polską wywołało ruchy, których okiełznanie nie leżało w niczyich możliwościach. Nadmiar ludności polskiej wlał się w te olbrzymie, niezasiedlone przestrzenie – pisze historyk Paweł Jasienica. Zbiegostwo było karalne, ale możnowładcy kresowi, skutecznie chronili ich przed prawem. Większość przesiedleń odbywała się legalnie. Szlachta pozbywała się nadmiaru ludności, ci zaś kuszeni obietnicami lepszego bytu, chętnie wyjeżdżali na zachwalane kresowe czarnoziemy.
Ta nowa ziemia nie zawiodła ich oczekiwań. Okazała się żyzna i piękna, ale niespokojna. Dała im większą wolność i chleb, ale wielu też przedwcześnie przyjęła na wieczny spoczynek. Poprawili byt, lecz znaleźli się w obszarze najazdów tatarskich. Gdzie, często błyskały szable, ciszę mącił tętent i kwik koni, szczęk żelaza i wrzawa bitewna, a stada wron unosiły się z krakaniem nad pobojowiskami.
Nie znamy losów i przeżyć tych odległych przodków. Ich radości i smutki, dole i niedole, skryły mroki dziejów Podola. Jedynie na podstawie wydarzeń, jakie tam się rozegrały możemy wnosić, że życie nie skąpiło im trudnych momentów i różnych zawirowań. Byli świadkami wydarzeń, które trwale zapisały się w dziejach narodu polskiego. Uczestniczyli w życiu hetmanów Kamienieckich, Potockich i książąt Wiśniowieckich, którzy z załozieckiego zamku włodarzyli tymi ziemiami.
Co prawda najazdy tatarskie w końcu XVII wieku ustały, ale krótko po tym, Polska na 122 lata popada w niewolę. Mimo sporej jeszcze potęgi, nie była w stanie oprzeć się trzem otaczającym ją zaborcom. Podole już w Pierwszym Rozbiorze, na 146 lat, dostaje się pod panowanie austriackie. Okrutnie nam się odwdzięczyli za Odsiecz Wiedeńską i uratowanie przed zalewem muzułmańskim.
Zniewoleni Polacy nie zatracili jednak poczucia narodowości i wiary w odzyskanie niepodległości. Walczyli o nią w powstaniach i Insurekcji Kościuszkowskiej. Taką szansę stworzyła też I Wojna Światowa, gdy za łby wzięli się nasi zaborcy. Tym razem skutecznie ją wykorzystali. Co prawda nasi przodkowie zapłacili za nią wieloma bliskimi i całym dobytkiem, ale na Boże Narodzenie 1919 roku, w swoich naprędce skleconych lepiankach, mogli zaśpiewać: „Podnieś rękę Boże Dziecię, błogosław ojczyznę miłą ...”
Niestety tylko 20 lat cieszyli się wolnością. Wykorzystali ten czas na leczenie wojennych ran i odbudowę zagród. Ledwie dźwignęli wieś z ruin, w 1939 roku wybuchła II Wojna Światowa i Polska ponownie została rozgrabiona. Tym razem przez dwóch zaborców. Okupacja rosyjska, niemiecka i znowu rosyjska, rzezie banderowskie, spalenie sioła, wygnanie, rozproszenie po całym Zachodzie i kraju, tworzenie zrębów polskości na nowej ziemi i powolne zapuszczanie w nią korzeni, to kolejne, już lepiej znane etapy losów naszej ciężko doświadczonej kresowej społeczności.
Celem tego opracowania jest pokazanie ludzi, którzy w tym uczestniczyli. Jest tu sporo powtórzeń z książek Milno-Gontowa i Z Kresów Wschodnich na Zachodnie, bo chciałem przedstawić ich losy, przeżycia i postawy, na tle tych burzliwych, okresami tragicznych czasów i wydarzeń. A także zebrać to w jedną całość.
Do określenia wielu osób użyłem przezwisk, które też stanowią ważną cząstkę naszej przeszłości i prawie uległy już zapomnieniu. Podaję je w niezbyt gramatycznym, ale ówczesnym brzmieniu. Tak samo jak, na Milnie, na Baszukach, na Gontowie, zamiast w Milnie, w Baszukach, czy w Gontowie. Do tej ostatniej miejscowości popraniejsze było by brzmienie w Gontowej, ale zachowałem formę tam stosowaną. Dotyczy to również pastwiska Komisarzowa. Zamiast na komisarzowej lub komisarzowym, używano formy na komisarzowie.
Podstawę opracowania stanowią informacje zebrane od ludzi starszych urodzonych na Podolu, odnalezione w dokumentach archiwalnych, wybrane z opracowań historycznych, oraz z książek Antoniego Worobca „Nasz kresowy dom”, Władysława Kubowa „Polacy i Ukraińcy w Berezowicy Małej”, Jana Białowąsa „Wspomnienia z Ihrowicy na Podolu”, Edwarda Grossa „Tragedia Podola” oraz opracowań Edwarda Prusa. Wiele fragmentów odtworzyłem z pamięci. Cenne uzupełnienia wniosła Maria Zaleska-Łanowa z Gliwic, Maria Dec-Zaleska z Wrocławia, Anna Majkut-Magulczak z Choszczna, Władek Zaleski z Warszawy oraz Bronek Zaleski i Jan Hawryszczak z Brójec Lubuskich.





2. KRESOWA „ZIEMIA OBIECANA”

Pierwszym, najważniejszym i przełomowym wydarzeniem w życiu naszych przodków, było przesiedlenie na Kresy.
Doskonale wiemy jak duży to wstrząs, bo też mamy za sobą takie przeżycie. Co prawda my zostaliśmy wygnani i opuściliśmy ojczysta ziemię pod groźbą utraty życia, a oni dobrowolnie, ale odczucia związane z opuszczeniem rodzinnego domu są takie same.
Miało to miejsce na początku XVI wieku, kiedy Ziemią Załoziecką włodarzył hetman Marcin Kamieniecki. I to on przedstawił im wizję nowego lepszego bytu, oraz zachęcił do wyprawy, która zmieniła bieg ich życia.
Represjonowani i zagrożeni ubóstwem, oprócz bolesnego rozstania a ojcowizną, nie wiele mieli do stracenia - sporo natomiast do zyskania. Nie znam kryteriów formowania takich grup przesiedleńczych. Na pewno odbywało się to za porozumieniem możnych tych czasów i na zasadzie rozgęszczania przeludnionych małopolskich wsi. Trudno sobie wyobrazić, aby przesiedlano całe wioski, bo kto by uprawiał porzuconą ziemię. Ponadto część ziemi należała do włościan i nie sądzę, aby wszyscy porzucali ojcowiznę. Prawdopodobnie rodzice zostawali z rodziną najstarszego syna lub córki, spadkobiercami ojcowizny, a reszta wyjeżdżała. Była to wyprawa wielodniowa. Prowadzili zwierzęta, więc poruszali się wolno i musieli pokonać ponad 250 kilometrową trasę, zanim dotarli do tej kresowej „Ziemi Obiecanej”. Starsi mogli nie wytrzymać trudów takiej podróży i spartańskich warunków okresu zagospodarowywania. Grupy przesiedleńcze prawdopodobnie formowano z 2-3 wsi, albo główną z jednej, wzmocnioną mieszkańcami sąsiednich.
Nie trudno sobie natomiast wyobrazić, jak wyglądało rozstanie, bo elementy tego przetrwały do końca naszego pobytu na Kresach.
Na wozy załadowali skromny dobytek, żywność, niezbędny sprzęt oraz narzędzia do uprawy roli i budowy domów. Następnie ucałowali ręce rodzicieli, progi rodzinnych domów, ziemię dotychczasową żywicielkę i uściskali pozostających. Po tym na wozach usadowili matki z dziećmi, powożący zrobili batami znak krzyża przed końmi, wszyscy się przeżegnali i wyruszyli w nieznane. Z dala skinieniem ręki, jeszcze raz pożegnali bliskich, sąsiadów i przyjaciół. Z nimi zostawiali wiele przeżytych razem zdarzeń, radości i smutków oraz przyjaźni i innych związków. Nim zanurzyli się w lasy, załzawionym wzrokiem i westchnieniem pożegnali też bliskie sercu pola, łąki i widoki. Nie było to czasowe rozstanie, lecz pożegnanie. Odległość, jaka miała ich rozdzielić, nie dawała nadziei na ponowne widzenie.
Wiele wskazuje na to, że wieś, w której główna grupa porzuciła swoje domy, to Bukowina w pobliżu Biłgoraja na sandomierszczyźnie.
Ta nowa ziemia nie zawiodła ich oczekiwań. Kraina okazała się urokliwa, urozmaicona wzniesieniami, z żyzną czarną ziemią, rozległymi lasami i licznymi źródłami z czystą, zimną wodą. Osadzono ich na pustkowiu nad rzeczką, kilka kilometrów za istniejącymi rusińskimi Podliskami. Ówczesne osadnictwo skupiało się nad wodą. Łatwe pozyskiwanie tego życiodajnego płynu, decydowało o wyborze miejsca na osadę. Studnie zaczęto drążyć później, gdy zabrakło terenów z wodami powierzchniowymi.
Początki były trudne. Zaczęli, bowiem od budowy domów i zagospodarowywania nietkniętej sochą, porosłej burzanami ziemi. Powiększali też jej obszar wypalaniem lasów i wycinką drzew na budulec. Wydajniejsze źródła pogłębili i obłożyli kamieniami. Z nich brali wodę do celów spożywczych. Te kyrnice przetrwały do końca naszego pobytu w Milnie. Z tej koło Wuzera, jeszcze w 1944 roku brał wodę Krakowiak, Krawcy, Baranicha i Szeligi. Rzeczka zabezpieczała dostatek wody dla potrzeb gospodarczych.
Na czas zagospodarowania, przez kilka pierwszych lat, całkowicie zostali zwolnieni z pańszczyzny. Później była ona tylko trzydniowa.
Dla upamiętnienia rodzinnego sioła, nową osadę nazwali Bukowina. Nazwa Milno pojawiła się później, gdy ukształtowały się wszystkie przysiółki: Bukowina, Kamionka, Krasowiczyna oraz Podliski i połączyły w jedną dużą wioskę.


2. HETMANI I KSIĄŻĘTA ZAŁOZIECCY

Wkrótce niestety dobrze zapowiadającą się przyszłość, zmąciło zagrożenie tatarskie. Odetchnęli, gdy hetman Marcin Kamieniecki rozgromił kilka zapędzonych w te strony czambułów. Jednocześnie by stawić skuteczniejszy opór większym siłom, przystąpił do budowy zamku obronnego w Załoźcach. Nasi pra, pra, też prawdopodobnie pracowali przy wznoszeniu tej budowli. Ten zamek umocniony przez jego syna Jana, wielokrotnie później stawiał skuteczny opór najeźdźcom.
W czasie najazdów, ludność okolicznych wsi, kryła się w lasach. Ich częstotliwość w pewnych okresach była znaczna. W latach 1612-1621, Tatarzy 31 razy wdzierali się w granice Rzeczypospolitej. Źródła historyczne, pamiętniki i listy z tego okresu, opisują grozę owych tragicznych wydarzeń. Książę Jerzy Zbarazki pisze:

„Zasięg grabieży Tatarów w samym tylko 1620 roku, objął całe Podole,
Ruś Czerwoną i część Wołynia”

O ogromie zniszczeń, młody Jan Sobieski w liście do siostry Katarzyny Radziwił pisze:
„Mój Zborów, Jezierna, Pomorzany i inne miasta tak siadły, że znaku
gdzie co było nie znajduję, a chłopa i na lekarstwo”

Aby w porę ostrzec ludność, każde osiedle budowało na wzgórzu wysoką wieżę, na której dzień i noc czuwały straże. Jak tylko zaobserwowały dymy, łunę lub coś niepokojącego, natychmiast wszczynały alarm i wszyscy uciekali w ostępy leśne. Po powrocie zastawali na ogół zgliszcza. Ci, którzy nie zdołali zbiec, szli w jasyr.
Hetman Jan Kamieniecki w 1547 roku, założył w Załoźcach pierwszą parafię rzymskokatolicką. Odtąd nasi przodkowie w każdą niedzielę i święto, wędrowali tam na nabożeństwa, spotykali się z mieszkańcami sąsiednich wsi, nawiązywali znajomości i zadzierzgali przyjaźnie międzyosiedlowe. Trwałym śladem po Kamienieckich, została Kamieniecka Dębina, nazwa lasów ciągnących się na południe od Milna.
W 1578 roku, Załoźce przejmuje książę Konstanty Wiśniowiecki. Rozbudował on i upiększył zamek, który stał się jego ulubioną siedzibą. Pięćdziesięcioletni wówczas książę, senator i mąż stanu, otaczał się przepychem. Do Załoziec zjeżdżali wówczas najdostojniejsi goście z Korony i Litwy.
W 1608 roku w zamku przebywał car Dymitr Samozwaniec i tam w kościele, wziął ślub z Maryną Mnirzchówną.
W tym zamku młodość spędził osierocony w wieku 7 lat, książę Jeremi Wiśniowiecki, słynny z Ogniem i Mieczem Sienkiewicza, Jarema. W 1618 roku zmarł mu ojciec książę Michał, a rok później matka Raina Mohylanka, córka hospodara Mołdawii. Ich ciała spoczęły w cerkwi zamkowej w Wiśniowcu. Sierotę przygarnął stryj Konstanty. Jarema hasał po łąkach i derbach załozieckich, ścigał się po Serecie w zgrabnych czajkach i polował z synami Konstantego w okolicznych lasach. Żywo interesował się rozwojem Załoziec i okolicznych wsi. Bywał też w Milnie i wybudował tam mały zamek. Głównymi siedzibami Wiśniowieckich były Załoźce, Wiśniowiec i Zbaraż. Trasa z Załoziec do tych miejscowości prowadziła przez Milno. Był to rejon niebezpieczny. Siedziby magnatów ściągały czambuły tatarskie, zbrojne kupy chłopskie, zbiegłych Kozaków i innych rabusiów. Kryli się oni w okolicznych lasach, jarach i wertepach. Jarema dla bezpieczeństwa podróżnych, wybudował sieć zamków i ufortyfikowanych stanic. Pierwszy był w Milnie.
Droga przechodząca przez Milno i Gontowę, to wówczas ruchliwy szlak handlowy i dyplomatyczny. Kursowały po nim zarówno karawany kupieckie, jak i pojazdy ważnych osobistości w licznej i bogatej asyście. Wiele z nich zatrzymywało się w gontowieckiej i mileńskiej karczmie, by się posilić ugasić pragnienie, odpocząć i dać wytchnąć zdrożonym koniom. Każda karczma miała miejsca noclegowe, zadaszenie na pojazdy i stajnię dla koni. Mileńska stała na kamienieckim Huku. Ludność u zatrzymujących się handlarzy kupowała sukno, tkaniny, ozdoby i różny sprzęt gospodarski.
A. Czołowski w książce „Przeszłość i Zabytki Województwa Tarnopolskiego” pisze:

Tutaj w roku 1641 wojewoda (Konstanty) na wieść o śmierci ostatniego syna
Jerzego, rażony apopleksją, sam zakończył życie i stąd 27 czerwca wspólny
odbył się pogrzeb ojca i syna do kościoła parafialnego, gdzie Jakub Sobieski
zwłoki piękną pożegnał mową. Spadkobiercą dóbr załozieckich i zamku został
wnuk Konstantego, syn Jerzego, książę Dymitr. Za jego dziedzictwa zamek
ciężkie przechodził chwile.

W 1647 roku dymy i pożogi, znowu spowiły kresową ziemię. Pod wodzą Bohdana Chmielnickiego, polskiego szlachcica, wybucha największe powstanie kozackie. Wspomagają go Tatarzy Krymscy.
Hetmani polscy początkowo zlekceważyli rebelię i nie połączyli sił w jedną całość. W 1648 r. Chmielnicki z chanem zwyciężają pod Korsuniem i Żółtymi Wodami. Z pod Piławiec regimentarze wycofują się bez walki. Na dodatek umiera król Władysław IV. Po elekcji Jana Kazimierza, Chmielnicki wycofuje się w głąb spustoszonych Kresów, ale w 1649 wraca z całą potęgą i chanem i bezskutecznie oblega w Zbarażu 15 tysięcy rycerstwa polskiego. Obroną dowodzi książę Jeremi Wiśniowiecki. Na odsiecz przychodzi król z wojskiem. Bitwa pod Zborowem zakończyła się Ugodą Zborowską.
Milno i Załoźce leżą na trasie Zbaraż-Zborów. Przewaliły się, więc tędy krocie Tatarów, Kozaków i Czerni, by zatrzymać wojska królewskie. Złupiony został przez nich zamek załoziecki, spustoszone miasto, zniszczony zamek mileński i wieś zrównana z ziemią. Podobny los spotkał okoliczne miejscowości. Poborcy podatkowi w sprawozdaniu z 22 lipca 1649 roku podają:

Ze względu na duże spustoszenie wsi, karczm i cerkwi oraz wymarcia i
pobrania w niewolę ludzi, mało pieniędzy zebrali, a z Milna nic a nic bo
wieś spustoszona w niwecz i jednego chłopa nie zostało

Brak wiadomości ilu naszych przodków zginęło i poszło w jasyr. Większość na pewno zdołała zbiec i ukryć się w lasach, bo wieś się odrodziła. Po odejściu grabieżców wrócili i odbudowali swoje domostwa. Nie ulega wątpliwośći, że poborcy zastali wieś spaloną i pustą. Ludzie mogli jeszcze przebywać w kryjówkach leśnych, lub celowo się przed nimi ukryli, aby stworzyć pozory całkowitej zagłady sioła. Wiśniowieccy mogli oczywiście osadzić nowych osadników polskich, ale Rusinów nie sprowadzali, a do końca stanowili oni połowę ludności Milna. Potwierdza to, że sporo się uratowało. Straty na pewno były i uzupełniono je nowymi nasiedleniami.
Gontowiecka ludność też się wówczas uratowała, bo w porę została ostrzeżona przez strażników z wieży i zbiegła w lasy. Wieża stała na Gontowieckiej Górze. Ten system ostrzegania był wówczas powszechny.
Chmielnicki szedł jak lawina, niszcząc po drodze wszystko, co napotkał. Kraj przed nim powstawał, za nim pustoszał. Kwitnąca ziemia zamieniła się w pustynię.
Jeszcze większe spustoszenie czynili wspierający go Tatarzy. Grabili, co napotkali. Starszych ludzi mordowali, a młodszych brali do niewoli. Rusini służyli w armii Chmielnickiego, natomiast ich bezbronne żony i dzieci, Tatarzy gnali w jasyr. Tym, co zrabowali i ludźmi, Chmielnicki płacił im za wsparcie w wojnie z Polakami. Takiego barbarzyństwa, żaden wódz się nie dopuścił.
Te straszne czasy, dobrze charakteryzuje rozmowa borowego ze Skrzetuskim w Ogniem i Mieczem H. Sienkiewicza:

Wariaty chodzą po lesie i krzyczą, ci co im się od tych okropności w głowach
pomieszało. A może to wilcy wyją? Gdzież tam Panie. Wilków teraz w lesie nie
ma; wszystkie poszły do wsi gdzie mają trupów dostatek. Straszne czasy -
odrzekł na to rycerz - w których wilcy we wsiach mieszkają, a w lasach
obłąkani ludzie wyją. Boże! Boże!

Historycy ukraińscy sławiąc Chmielnickiego, zupełnie ten problem pomijają. Boją się, że przyćmiłoby to blask dziesiątków spiżowych pomników wodza. Pomijają też, że kwitnące Kresy zamienił w pustynię.
Po zawarciu Ugody Zborowskiej, Chmielnicki z Chanem wycofują się, ale w 1651 roku wracają. Do walnej bitwy dochodzi pod Beresteczkiem. Tym razem natknęli się na połączone siły polskie, pod wodzą króla Jana Kazimierza.
Henryk Sienkiewicz w epilogu Ogniem i Mieczem pisze:

Na polach Beresteczka spotkały się wreszcie owe krociowe zastępy i tam stoczono jedną z największych bitew w dziejach świata, której odgłosem brzmiała cała ówczesna Europa. Trwała ona trzy dni. Przez dwa pierwsze ważyły się losy – w trzecim doszło do walnego boju, który przeważył zwycięstwo. Rozpoczął ów bój książę Jeremi.
I nastał dzień gniewu, klęski i sądu. Kto nie był zduszon, lub się nie utopił, szedł pod miecz. Spłynęły krwią rzeki tak, że nie rozpoznałeś czy krew czy woda w nich płynie.
Litość zgasła i rzeź trwała do nocy. Rzeź taka, jakiej najstarsi nie pamiętali wojownicy i na której wspomnienie włosy stawały im później na głowach. Gdy wreszcie ciemności okryły ziemię, sami zwycięzcy byli przerażeni swoim dziełem. Nie śpiewano Te Deum i nie łzy radości, lecz łzy żalu i smutku, płynęły z dostojnych oczu królewskich.

Po tym pogromie, Chmielnicki już się nie dźwignął. W 1653 roku Perejesławska Rada, poddała bezwarunkowo kozaczyznę Moskwie, która wkrótce wybiła im z głowy wszelkie swobody kozackie. Próby wyłamywania się z rygorów, tłumiła w zarodku. W 1709 roku pułki cara Piotra I zdobywszy Sicz, rozstrzelały na miejscu większość wziętych do niewoli, a reszta poszła na Sybir. W 1775 roku caryca Katarzyna II, kazała zrównać z ziemią odradzającą się Nową Sicz, mieszkańców zaś przesiedlić w odległe strony. Kozacy z łezką w oku wspominali czasy „ucisku królewskiego”, kiedy to Sicz stanowiła równoprawny składnik Rzeczypospolitej, z pełnym poszanowaniem mowy i wiary
W 1675 roku, kolejnego najazdu dokonują Tatarzy z Turkami. Milno ponownie zostaje zniszczone, ale załozieckiego zamku nie zdobyli. W książce A. Czołowskiego jest taki zapis tego wydarzenia:

W roku 1675 z początkiem sierpnia, zamek ocalał dzięki szczególnemu wypadkowi. Oto Ibrahim Szyszman pasza wysłał na jego zdobycie z pod Zbaraża, kilku baszów razem z hordą tatarską. Zamek obsadzony przez księcia Dymitra Wiśniowieckiego załogą pod dowództwem Hersza i podstarościego Hryniewicza, mężny stawił opór. Po dwóch odpartych szturmach, Turcy zwyczajem wschodnim postanowili zasięgnąć wróżby co do wyniku rozpoczętej akcji i w tym celu wypuścili ku zamkowi czarną kurę. Kura z gdakaniem wróciła w obóz muzułmański, co nieprzyjaciel wziąwszy za zły omen, spalił tylko miasteczko, a sam odstąpił od oblężenia.

Tym razem najeźdźców rozgromił Jan III Sobieski, król polski.
Po Dymitrze Załoźce przeszły na jego córki. Wiktorię w 1692 roku poślubił hetman Józef Potocki, wojewoda kijowski. Prowadził on szeroką działalność gospodarczą i protegował handel z krajami Lewantu. Zmodernizował też zamek.
Kamienieccy, Wiśniowieccy i Potoccy, aby dysponować odpowiednią liczbą szabel, osadzali tu dużo weteranów drobnej szlachty. Potocki trzymał też kilka chorągwi węgierskich. Wielu z tych Madziarów zauroczonych miejscowymi krasawicami, zostało tu na stałe. Takie nadania były też w Milnie. Z nich wywodzą się nasi Zalescy, Maliszewscy, Zawadzcy i inni. Do naszych czasów cztery sąsiadujące rodziny Letkich, nazywano Gierami. To prawdopodobnie jeden z tych Węgrów o nazwisku Gera, był protoplastą tej rodziny. Gdy linia męska Gery wygasła, któraś Gerówna wyszła za Letkiego. Ten ród z czasem rozrósł się i pierwotne duże siedlisko podzielone zostało na pół, a później na ćwiartki, ale nazwisko Gera przetrwało w formie przezwiska.
Józef Potocki podobnie jak książę Konstany Wiśniowiecki, chętnie przebywał w Załoźcach.
A.Czołowski w przytoczonej wyżej książce pisze:

Upodobawszy sobie na starość to miejsce, przmieszkiwał tu chętnie, wspaniałym
otoczony dworem i tu 19 maja 1751 roku zakończył życie. Stąd osiem tygodni
później nastąpiła eksportacja jego zwłok do Stanisławowa, wśród niebywałych
uroczystości pogrzebowych.

Przytaczam te wszystkie wydarzenia, bo nasi przodkowie w nich uczestniczyli. Razem z włodarzami Ziemi Załozieckiej, współtworzyli historię tego regionu.
W tamtych czasach ciągłych wojen i potyczek, szlachta gro czasu spędzała na koniach z szablą w ręku, część włościan wojowała z nimi w służbie pomocniczej, a reszta pracowała, aby zapewnić byt sobie i ich rodzinom. Wszyscy przeżywali gorycz porażki i radość zwycięstwa oręża polskiego. Wielbili wręcz księcia Jaremę za obronę pobliskiego Zbaraża i świętowali wielkie zwycięstwo pod Beresteczkiem.
Polska wychodzi zwycięsko z wojen z Turkami i Tatarami. W 1699 roku w wyniku traktatu pokojowego podpisanego w Karłowicach, odzyskuje województwo kijowskie i bracławskie, oraz część Podola z Kamieńcem Podolskim.
Dopiero po bez mała dwóch wiekach, nasi przodkowie mogli zdjąć straże z wieży obserwacyjnej, odetchnąć z ulgą i zacząć budować przyszłość, bez lęku utraty tego dorobku. Do tego czasu, bowiem trudne przeżywali chwile i wielokrotnie ucieczką w lasy, ratowali życie, a po odstąpieniu najeźdźców, od podstaw budowali swoje domostwa. Wielu z nich niestety przedwcześnie oddało życie lub zostało schwytanych i poszło w jasyr. Kobiety i dziewczęta wychowane w rygorach chrześcijańskiej czystości, przeżyły wstrząs sromoty gwałtu, haremu i pohańbienia przez pohańców. Mężczyźni zaś sprzedani na targowiskach, do końca swoich dni pracowali jako niewolnicy.


3. KLASZTOR DOMINIKANÓW W PODKAMIENIU

Na szczególną uwagę zasługuje jeden z największych w Polsce, klasztor o.Dominikanów na Górze Różańcowej w Podkamieniu. Sanktuarium Najświętszej Panny Marii, z cudownym obrazem Matki Boskiej, zwane też Częstochową Kresów. Miejsce pielgrzymek wielu pokoleń Polaków z różnych stron Polski, na odpustowe święta Maryjne. Pełnił on tam szczególną rolę w utrwalaniu wiary i polskości, wśród przywiązanego do tradycji ludu Podola, Wołynia i przyległych regionów. Jego wpływ na społeczność wiejską, w tym na Milno i Gontowę, od zarania do końca, był decydujący.
Pierwszą misję na górze założyli Dominikanie przed 1205 rokiem, a wybudowaną kaplicę poświęcili Matce Bożej Różańcowej. Stąd nazwa góry. Misjonarzy zamordowali Tatarzy w czasie najazdu Czyngischana w latach 1243-1247. Bracia wrócili na górę po dwóch wiekach w 1464 roku, w okresie Jagiellonów, na prośbę właściciela tych ziem, Piotra Grabowskiego. Wybudował on kościół i założył osadę. W 1519 roku, Tatarzy znowu spalili Podkamień z klasztorem. Domoinikanów ponownie sprowadził po 93 latach w 1607 roku, Baltazar Center.
W 1612 roku rusza budowa obszernego kościoła i klasztoru, opóźniana napadami Tatarów i powstaniem Chmielnickiego. W 1680 roku wali się sklepienie. Gdy wydawało się, że dla kościoła już nie ma ratunku, z pomocą przychodzi rodzina Sobieskich. Kościół poświęcono 15 maja 1695 roku. W 1760 zbudowano wieżę i pokryto kościół miedzianą blachą. Organy zbudowano w 1858 roku, przy wydatnej pomocy Wilhelma Radziwiłła. Równolegle zdobiono kościół i budowano klasztor.
Wierni modlący się przy obrazie Matki Bożej w ołtarzu głównym, doznawali różnych łask i cudów. Dominikanie wystąpili z potwierdzającą je dokumentacją do Papieża, z wnioskiem o koronację obrazu. Po korony jeździł B. Center. Koronacja odbyła się 15 sierpnia 1727 roku. Uroczystości trwały oktawę, z udziałem biskupów i setek księży. W dniu koronacji odprawiono 558 mszy i udzielono 18950 komunii, a w oktawie 4169 mszy i 200000 komunii. Obraz w czasie napadów tatarskich wywożono do Brodów lud do Lwowa.
W kościele było 11 ołtarzy: główny z cudownym obrazem Matki Bożej, boczne świętego Jacka i Dominika, przy prezbiterium św. Wiktorii i Chrystusa ukrzyżowanego, oraz sześć przy pilastrach – św. Mikołaja, Antoniego, Magdaleny, Tomasza, Józefa i Wncentego. Szczególnie piękny był w ołtarzu posąg św. Wiktorii ze złotą palmą w ręku, przechyloną nad głową. Z prawej strony prezbiterium, w ołtarzu dominował ciemny krzyż z wizerunkiem Chrystusa i klęczącą u jego sóp pochyloną niewiastą.
Cudowny obraz Matki Boskiej cofnięty nieco za ołtarz, miał trzy przesłony: obraz Matki Boskiej wręczającej św. Dominikowi różaniec i dwie jedwabne – niebieską i białą. Obraz przy dźwiękach organów i chóralnym hymnie Witaj Królowo..., odsłaniano na główne nabożeństwa.
W prezbiterium były dwie galerie. W tej nad zakrystią, przy każdej bytności w tych stronach, modlił się król Jan III Sobieski. Sklepienia pokrywały malowidła o tematyce Matki Łaski Bożej, Królowej Nieba i Korony Polskiej, a w prezbiterium nad ołtarzem, Wniebowzięcia Najświętszej Panny Marii. Nawy boczne zdobiły wizerunki świętych oraz patronów zakonu. Światła ołtarzy i bogatych żyrandoli, skrzyły się w marmurowych posadzkach.
Ponieważ liczba zakonników rosła i oratorium okazało się za szczupłe, do prezbiterium dobudowano chór modlitewny. Tam w tylnej części przed figurą Matki Bożej, leżał kamień z odciśniętymi stopkami Maryi, który wycięto z pobliskiej skały i przeniesiono do kościoła. Stopki podobnie jak obraz słynęły cudami.
W czasie I Wojny Światowej runęła górna część wieży, porysowało się sklepienie, spalił się dach kościelny i górne piętro wschodniego skrzydła klasztoru z biblioteką, archiwum i skarbcem. Do 1938 roku, pod nadzorem architekta Wawrzyńca Dajczaka z Reniowa, odbudowano dach, wieżę i dwie trzecie zniszczonego piętra klasztoru.
Kościół w stylu renesansowym, zadziwiał wielkością i lekkością. Nawy boczne niższe, kończyły się jakby kaplicami, zwieńczonymi nad ołtarzami kopułami.
Klasztor tworzył czworobok ze studnią 122 metry głębokości. Kuto ją w skale 18 lat. Wodę wyciągano ręcznie wiadrami. Wał miał przekładnię zębatą, co trochę przyspieszało jego obroty.
Maria Zaleska wygrzebała gdzieś legendę dotyczącą tej studni.

Zakonnik drzemał na parapecie otwartego okna klasztornego. W pewnym
momencie zobaczył bociana, który narysował koło na środku dziedzińca
klasztornego, kilka razy w środku tego koła kuł dziobem, następnie podniósł
głowę w górę i zaklekotał. Oznajmił w ten sposób zakonnikowi, że tu należy
kopać studnię. Taki rysunek był na cembrowinie studni.

Klasztor początkowo mieścił 70 zakonników. Z uwagi na liczne powołania, w 1764 roku dobudowano nowy czworobok od strony wschodniej, wjazdowej. Po przebudowie mógł pomieścić około 150 zakonników.
Całość otoczono murami w kształcie gwiazdy, z dwoma basztami strażniczymi, dwoma bramami wjazdowymi i otworami na działa, w latach 1701-1746. Na dziedzińcu kościelnym w 1719 roku, wzniesiono kolumnę z figurą Matki Bożej z miedzi, z licznymi złoceniami. Otaczały ją dorodne lipy.
W skład kompleksu wchodziła też kaplica na dziedzińcu i dwie poza murami: Zaśnięcia Najświętszej Panny Marii (lub św. Rocha) z roku 1774, oraz cmentarna z 1779. Przy gościńcu od strony cmentarza stała pusta kapliczka, w której drewnianą figurę św. Antoniego spalono w 1915 roku, na polecenie popa z Nakwaszy.
W wigilię święta Wniebowzięcia Najświętszej P.M. wieczorem, z kaplicy przykościelnej, wyruszała procesja z figurą zaśnięcia N.P.M., do kaplicy św. Rocha, gdzie odprawiano nabożeństwo zwane pogrzebem Matki Boskiej.
W podziemiach kościoła i w kaplicach, grzebano zmarłych zakonników i fundatorów. Ciała w gruncie wapienno-piaskowym, ulegały mumifikacji. Bolszewicy w 1920 roku zdewastowali świątynię i klasztor oraz splądrowali podziemia. Trumny porozbijali, zmarłych poobdzierali z szat i kosztowności, a ciała i kości porozrzucali. Od 1861 roku zakonników grzebano na cmentarzu.
Dominikanie prowadzili szeroką działalność duszpasterską, oświatową i opiekuńczą. Zorganizowali szkołę powszechną i średnią oraz wybudowali alumnat dla uboższej szlachty. W roku 1746 powstało tam Studium Generalne, z prawem nadawania stopni akademickich. W klasztorze była szkoła malarstwa, rytownictwa i snycerstwa. Odbywały się tam też dysputy filozoficzno-teologiczne z udziałem Jezuitów z Krzemieńca, Bazylianów z Poczajowa, Pijarów ze Złoczowa, Trynitarzy z Beresteczka, Franciszkanów z Kamieńca Podolskiego i Bernardynów ze Zbaraża.
Klasztor miał mały szpital i aptekę, zamieniony po wojnie na ochronkę. Zakonnicy przez cały okres istnienia klasztoru, chronili naród przed prawosławiem i wynarodowieniem.
Swoistą atmosferę miały wszystkie uroczystości odpustowe. Gromadziło się na nich tysiące Polaków z tego obszaru i dalszych stron Polski. W przeddzień każdego święta Maryjnego, w kierunku klasztoru ciągnęły pielgrzymki z chorągwiami, jechały wozy i szli boso piesi pątnicy. Trasy z Milna, Gontowy, Berezowicy, Załoziec, Trościańca i innych miejscowości, też zatłoczone były furmankami i pieszymi. Każdy, choć raz w roku chciał być w Podkarmieniu, a niektórzy nie opuścili żadnego święta. Zbocza góry pokrywały kramy, tłumy ludzi i wozy. Zatłoczony był też kościół, dziedziniec przykościelny i klasztor. Przy studni wciąż stała kolejka po wodę. Oblężone były porozstawiane na placu konfesjonały. Księża wciąż odprawiali nabożeństwa, a ludzie na klęczkach przesuwali się przed cudownym obrazem za ołtarz, do stopek Maryi.
Kulminacją uroczystości była suma z odsłonięciem cudownego obrazu Matki Bożej, przy dźwiękach organów i chóralnego hymnu ku czci Podkamieńskiej Panienki. W trakcie mszy wyruszała procesja z dziesiątkami księży i zakonników, z kadzidłami, dzwonami i dzwonkami, w otoczeniu rozmodlonego i rozśpiewanego mrowia ludzkiego.
Te odpustowe wyprawy zapoczątkowali nasi odlegli przodkowie, a po nich kontynuowały je wszystkie pokolenia, aż do końca naszych dni na ojczystej ziemi. Śledzili postępy budowy kościoła i klasztoru, uczestniczyli w jego poświęceniu i wspaniałych uroczystościach koronacji obrazu.
Tam przed cudowny obraz Matki Bożej, tak samo jak oni, przynosiliśmy swoje troski i prośby, dziękowali za doznane łaski i prosili o wsparcie w trudnych momentach naszego życia. I tak samo jak oni, kornie na kolanach, czołgaliśmy się do stopek Maryi. Ta dostojna cicha Pani, nikogo nie odtrącała. Wszystkich przyjmowała z jednakową atencją, wysłuchiwała i krzepiła skołatane serca. Wlewała w tych utrudzonych ludzi spokój, otuchę i ukojenie.
Ja też jeździłem wozem i chodziłem tam pieszo. W drodze wozy zatrzymywały się na popas, a piesi siadali w cieniu drzew, by się posilić, ugasić pragnienie i wyprostować obolałe nogi.
Te tłumy ludzkie, kramy obwieszone dewocjonaliami, hałasy trąbek i kogucików glinianych, nastrój skupienia i modlitwy, oraz główne nabożeństwo z odsłanianiem obrazu i procesją, dawały niepowtarzalne przeżycia. Szczególny mocno, oddziaływały na młode umysły.
Profesor o.Mieczysław Krąpiec (KUL) odnalazł w Krakowie księgi metrykalne z Podkarmienia i zapis o chrzcie w 1638 roku, swojego przodka z Milna. Były tam również zapisy chrztów następnych Krąpców. Ten pierwszy chrzest miał miejsce jeszcze w okresie budowy kościoła. Milno należało wówczas do parafii załozieckiej, ale niektórzy Milnianie mogli chrzcić swoje dzieci w Podkamieniu, aby zapewnić im opiekę Podkamieńskiej Panienki. M. Krąpiec pochodzi z Berezowicy Małej, ale jego rodzina przeniosła się tam z Milna.
Ani Rosjanie ani Niemcy nie zlikwidowali klasztoru. Poddawany różnym restrykcjom, pełnił swoją misję przez całą okupację, do 1943 roku.


5.NIEWOLA AUSTRIACKA
Wdzięczność za Odsiecz Wiedeńską

Pokój zawarty z Turkami i Tatarami, niestety nie trwał długo. W 1772 roku Rosja, Austria i Prusy, dokonują pierwszego rozbioru Polski, w 1793 drugiego, a w 1795 trzeciego. Polska na 122 lata została wymazana z mapy Europy. Mimo znacznej jeszcze potęgi, nie mogła się oprzeć trzem silnym otaczającym ją zaborcom. Podole już w pierwszym rozbiorze, na 146 lat popada w niewolę austriacką. Austriacy okrutnie odwdzięczyli się nam za Odsiecz Wiedeńską króla Jana III Sobieskiego i uratowanie ich od zalewu muzułmańskiego.
Milno położone dawniej w głębi kraju, raptem znalazło się przy kordonie granicznym. W pobliżu wioski przebiegała granica austriacko-rosyjska. Wkrótce okazało się, że dawało to wymierne korzyści. W Rosji tania była żywność, w Austrii zaś artykuły przemysłowe. Rozwinęła się, więc szybko wymiana handlowa, która przynosiła mieszkańcom dość spore zyski. Szczególnie dochodowy był przemyt, nieobciążony opłatami celnymi. Interes szybko zwietrzyli Żydzi. Ludność Milna w 1885 roku liczyła 2300 mieszkańców: 1066 Polaków, 1056 Rusinów i 178 Żydów. Tak dużej ilości Izraelitów, nie było w żadnej innej podolskiej wiosce.
W 1781 roku w Wiśniowcu bawił ostatni król polski, Stanisław August Poniatowski. Orszak królewski w drodze do Załoziec, przejeżdżał przez Gontowę i Milno. Dla mieszkańców było to kolejne niebywałe wydarzenie. Mogli podziwiać wspaniałe karoce z królem, jego dworem i bogatą asystą.
W 1760 roku, Rusini wybudowali na Podliskach drewnianą cerkiew. Ponieważ była to świątynia unicka podległa Papieżowi, budowę wsparli też Polacy. Ze względu na dużą odległość do załozieckiego kościoła (średnio 7km), uczęszczali tam również na nabożeństwa, a niektórzy brali śluby i chrzcili dzieci. Pop po wciągnięciu ich do ksiąg, traktował to jako przejście na obrządek greckokatolicki. Zaczął, więc topnieć polski stan posiadania. Tam nie było dwuznaczności: człowiek wyznania greckokatolickiego był Rusinem, a rzymskokatolickiego Polakiem. Sytuację mogła uratować budowa kościoła.
W latach 1781-1782 z fundacji Sebastiana Krąpca, przy Załozieckim Gościńcu, za Sirantową Pasieką na Bukowinie, wybudowana została kapliczka. Świątynia miała wymiary około 9 na 13 metrów. Ksiądz o inicjałach M.S., wikariusz załoziecki, w liście do Zwiastuna Górnośląskiego pisze, że Polacy z Milna, ze względu na ponad milową odległość do Załoziec, chodzą do cerkwi, ale znalazł się człowiek, który postanowił zapobiec złemu i własnym kosztem wznieść kaplicę.

Człowiek nieumiejący pisać ni czytać, przy swym ojcu trudniącym się gojeniem ran i składaniem zwichniętych i złamanych kości, takiej nabrał wprawy i biegłości, że poszukiwany jest na wszystkie strony o kilkadziesiąt mil. Raz wezwano go do Kijowa, co leży nad Dunajem o 60 mil stąd, aby tam kurował jakiegoś połamanego moskiewskiego generała, któremu uczeni lekarze poradzić nie umieli i udało się szczęśliwie.
Przed kilku laty syn hrabiego Gołuchowskiego, co był namiestnikiem cesarskim w Galicji, złamał rękę. Najsławniejsi doktorzy ze Lwowa i Wiednia zestawili kostki i owinęli, ręka się zrosła, ale była krzywa. Stroskany ojciec wzywa Krompca. Krompiec przbywszy obmacał rękę, złożył po swojemu i powiedział, że będzie dobrze. Ależ – rzecze niespokojny ojciec – lekarze mówili, że krzywą rękę trzeba złamać i na nowo zestawić, aby się można spodziewać pomyślnego skutku. Ja właśnie tak zrobiłem, odpowiedział spokojnie włościanin. Po pewnym czasie ręka była całkiem zdrowa i prosta. Lekarze przyznali wyższość prostemu włościaninowi, a hrabia sowicie go obdarzył, uściskał, zapewnił swą przyjaźń i odesłał do domu. Ten to Krompiec nie targując się z nikim o nagrodę, zebrał spory grosik. Przykupił pola, wystawił piękne budynki, ogrodził sady, wyposażył dzieci, dopomógł nie jednemu z krewnych, a gdy kieszeń nie była jeszcze pusta, postanowił we wsi rodzinnej wystawić kaplicę piękną i trwałą. Pozyskawszy zezwolenie konsystorza, założył w roku ubiegłym fundamenta pod budynek 45 stóp długi, 30 szeroki, a teraz ma go już prawie na ukończeniu. Fundamenta i ściany do wysokości pięciu łokci są z ciosowego kamienia, dalsze ściany i sklepienia z palonej cegły. Murłaty i belki dębowe, a wiązarek i krokwie lipowe dla lekkości, dach blaszany, nad nim piękna sygnaturka, na wyniesionym frontonie dzwonniczka.
Wewnątrz ma być piękny ołtarz, ławki, konfesjonał itp. Wszystko z dębiny, a posadzka z marmuru trembowelskiego, jakie jeno w bogatych świątyniach widzieć się daje.

Nieznany mi autor ukraiński, w artykule „Kostopraw z Milna” pisze o nim:

Umiłowana córka rosyjskiego cara spadła z konia i złamała nogę. Specjaliści z Imperium okazali się bezradni. Oficer służący wcześniej w Oleksińcu, wspomiał carowi o głośnym samouku z Milna. Na prośbę cara, Krąpiec z pomocnikiem Kaspruniem, udał się do Petersburga. Tam kazał nagotować dużo kaszy, obłożył nią nogę, rozmiękczył opuchniete mięśnie, zruszył zrastające się kości i poukładał je prawidłowo. Po dwóch miesiącach carówna przy nim wsiadła na konia. Na odchodne car zapytał z ilu osób składa się jego rodzina i na każdego dał sztukę złota.
W podzięce Bogu za ten niezwykły dar, Krąpiec w polu, pomiędzy Bukowiną i Gontową, wybudował kaplicę. Została ona zniszczona w czasie I Wojny Światowej.
Tę umiejętność przekazał dzieciom i wnukom, którzy długie lata pomagali ludziom w różnych wypadkach.
W przyjęciu z okazji poświęcenia kaplicy w 1783 roku, uczestniczyło 200 osób.
Kaplicę obsługiwali księża z Załoziec. Choć nabożeństwa odprawiano w niej nie regularnie, polska społeczność uniezależniła się od cerkwi.

W 1848 roku ludność wiejska przeżyła epokowe wydarzenie: zniesione zostało poddaństwo i włościan uwłaszczono. Skończyło się wielowiekowe niewolnictwo. Chłopi otrzymali po około 10 morgów ziemi na trzydziestoletnią spłatę. Właścicielem Milna był wówczas Józef Pawlikowski z Medyki, ożeniony z Henryką Dzieduszycką, córką Wawrzyńca, adiutanta Tadeusza Kościuszki. Mieszkali w Medyce lub we Lwowie. Dobra mileńskie wydzierżawiali. Józef z Ossolińskim porządkował bibliotekę lwowską, słynne później Ossolineum.
Z 2160 morgów ziemi ornej, Pawlokowscy zatrzymali 549, część łąk i pastwisk oraz 1524 morgów lasu. Własność chłopska wzrosła do 3049m gruntów, 270 łąk, 100 pastwisk i 8 lasów. Dla uczczenia tego wydarzenia, odbyły się podniosłe uroczystości świeckie i kościelne. Ludność dla trwałego upamiętnienia tego przełomowego roku i w podzięce Bogu, ufundowała figury pamiątkowe. Jedna z nich – jak słyszałem - stoi do dziś na Krasowiczynie lub Podliskach. Na Gontowie był kamienny krzyż na cokole.
Po śmierci Józefa w 1852 roku, dobra przejął jego syn Mieczysław, który urodził się w 1834 roku we Lwowie i tam ukończył prawo. Był on jednym z organizatorów Powstania Styczniowego w 1863 roku. W Milnie miał bazę wypadową za kordon. Podczas jednej z wypraw został aresztowany i za przemyt ludzi oraz broni przez granicę, skazany na 3 lata więzienia. Karę odsiedział w Ołomuńcu. Z tego można wnioskować, że wielu mieszkańców wioski, też brało udział w powstaniu.
W Milnie pola za Zakrzewską, długo nazywano za Podhaniukiem, bo do I Wojny Światowej mieszkał tam jakiś Podhaniuk. Grażyna Kalwas z Puszczykowa k.Poznania, wyjaśniła tę zagadkę. Ów tajemniczy człowiek to jej krewniak. Naprawdę nazywał się Jan Kliniecki – szlachcic i właściciel ziemski z Wołynia. Jego majątek został skonfiskowany, a on był ścigany za udział w Powstaniu Styczniowym. Prawdopodobnie współpracował z Mieczysławem Pawlikowskim i po upadku powstania skrył się tutaj pod przybranym nazwiskiem, a rodzina Pawlikowskich wydzieliła mu działkę, by mógł przetrwać trudne czasy. Po wojnie już się nie pojawił w Milnie. Wrócił na swoje wołyńskie dobra.
Przyrost ludności Galicji był imponujący. W 1817 roku liczyła 3,5 miliona, w 1850 cztery i pół, w 1880 sześć, a w1910 ponad 8 milionów. W pustym ongiś kraju zrobiło się ciasno. Był to bardzo niekorzystny proces, bo brakowało przemysłu, który by odciągnął nadmiar ludzi ze wsi. Gospodarstwa dla młodych, tworzono przez podział rodowych. Wieś się rozrastała, ale działki malały. W tej sytuacji wielu młodych, a nawet całe rodziny, wyjeżdżało za granicę. Przeważnie do Ameryki. Na pokrycie kosztów podróży sprzedawali ziemię.
Jeden z takich emigrantów mileńskich, rolnik z Santa Catharina w Brazylii, tak opisuje swój wyjazd.

Jestem rodem z Milna, w parafii załozieckiej. Było to w roku 1895 jak ludzie emigrowali do tej Brazylii, tak i ja razem z ludżmi wyjechałem. W domu mojego ojca, były wielkie niedostatki, a nie było gdzie zarobić. Pola miał tylko 7 morgi, a familia duża i matka druga. Było dwóch starszych braci i siostra już pożenione. Coś pięć familii sprzedało swoje pola i zbierajo się iść do Brodów za paszportem. Tak ja mówię do ojca, ja tyż chciałbym pojechać. Chciałbyś jechać a pieniędzy gdzie? Ojciec widzi żem posmutniał i mówi jak poszukam pieniędzy to pojedziesz. Tak ja się ucieszyłem i zaraz z ludźmi poszedłem do Brodów po paszport. Przychodzim pod wieczór, a tam pełny ganek ludzi. Czekajo już po pare dni. Na drugi dzień starosta pyta skąd wy ludzie? Z Milna? Tak jest proszę Pana. Dzisiaj nie dostaniecie paszportów. Może jutro. I z niczym wyszliśmy. Niewiadomo, co począć, a szyfkarty już pokupione za 10 ryńskich. Ja nie potrzebowałem szyfkarty, tylko te, co z familią jechali. Ludzie się popłakali, bo wszystko swoje sprzedali, a za paszportem niema co stać, bo i tak nie dostaniemy. I z tym co poszli wrócili do domu. Potem sąsiad mówi, kiedyśmy nie dostali paszportów, to pojedziemy na Boże wole. Z Boską pomocą zajedziemy.
W niedziele poszedłem jeszcze do kościoła i przystąpiłem do spowiedzi, a w poniedziałek do Pana Naczelnika po świadectwo, że nie jestem złodziejem ani lampartem. Ojciec dał mi 50 koron, bo więcej nie miał. To i to dobre. We wtorek podziękowałem ojcu i poprosiłem o błogosławieństwo. We Środę pojechaliśmy do Zborowa, kupili bilety i wyjechali do Krakowa. Tam przenocowali w gospodzie i o 7mej wyjechali do Wiednia. Tak my jedziem i jedziem, już słońce blisko zachodu i jeszcze nima miasta. Jak zaczął mrok zapadać, kolej zagwizdała i stała. Zaraz konduktor zabrał bilety i mówi to już Wiedeń. Tak my wychodzim na banhof. Tam nas złapali, bo chłopców co nie skończyli 24 lat, zawracali, a było nas 8. Ja miałem już 25 lat. Mnie pierwszego policjant zaprowadził do jakiejś kancelarii. Tam jakiś Pan doktor czy starosta siedział, popatrzył na mnie, wstał, wziął za ręke, sprawdził puls i pyta mnie ty zdrowy? Tak jestem zdrowy. A z kim ty jedziesz? Z nimi, pokazuje na sąsiada, co świeci łysiną i stoi obok z żoną i czterema córkami. Nu dobrze, a skończyłeś klasy? Tak jest mówie. To jedź. Tak ja zaraz wyszedł, a jeden robotnik, co niósł drzewo do palenia mówi do mnie, masz szczęście człowieku, bo tutaj dużo młodych nawracajo.

W tym czasie utarło się powiedzenie, że ludzie wyjeżdżają za granicę za bielszym chlebem. Oznaką zamożności rodziny była nie tylko zabudowa, ładne konie, czy świąteczny ubiór, ale i kolor chleba. Bogatsi uprawiali więcej pszenicy i robili białą mąkę pytlową, z której chleb miał jasny kolor. Biedni bazowali na łatwiejszym w uprawie życie i wydajniejszej razowej mące. Chleb z takiej mąki był ciemny.
Kolega z biedniejszej rodziny opowiadał, jak u Wójtuły w lesie poczęstowano go białymi gotowanymi pierogami. Oczami bym je zjadł, ale odmówiłem tłumacząc, że nie jestem głodny. Babcia Anna Głowacka z kolei wspominała, jak to u jej sąsiadów gdzie często bywała, kluski i pierogi z ciemnej mąki, migiem znikały ze stołu. Wydawało się jej, że mają niebywały smak. W domu prosiła macochę, aby jej takich ugotowała, ale nie miały tak wybornego smaku. Potwierdziła się stara prawda, że głód jest najlepszym kucharzem.
Najwięcej wyjeżdżało z biednych rodzin, lecz nie tylko – wyjeżdżali też z wielodzietnych zamożnych. Takim przykładem jest rodzina mojego ojca, z której wyjechało sześć osób: trzech jego stryjów, dwóch kuzynów i siostra. W tym jeden kuzyn i siostra z rodzinami.
Pradziadek Justyn Głowacki (1830-1908) był zamożnym, liczącym się we wsi gospodarzem. Miał 24 morgi pola, ale i ośmioro dzieci. Na dodatek działkę siedliskową i pole podzielił pomiędzy dwóch najstarszych synów. Tomaszowi, który został z resztą rodzeństwa dał więcej, Janowi trochę mniej. Tomasz musiał obdzielić jeszcze odchodzącą szóstkę młodszych. Zanosiło się na przydział nie większy jak 1,5 morgi. W tej sytuacji na miejscu zostały trzy córki, a Józef, Adam i Maciej wyjechali do Argentyny. Później dołączył do nich jeden syn Jana z rodziną. Jego brat wyjechał do Francji. Józef wcześniej ożenił się z Rozalią Krąpiec, która zmarła przy pierwszym porodzie. Ponoć była bardzo ładna. Po tej tragedii postawił jej piękną figurę i wyjechał z dwoma młodszymi braćmi. W rodzinie mówiło się, że wygnał go żal za kochaną kobietą.
Justyn wyróżniał się zarówno we wsi jak i w rodzinie. Był zamożny i pełnił funkcję zastępcy wójta. Rządził dość despotycznie, ale efektywnie. Synów trzymał twardą ręką. Jak nie skutkowały upomnienia, do porządku przywoływał pasem. W przystępie złego humoru, nie dociekał kto winien – ciągnął pasem po wszystkich.
Babcia Anna opowiadała, że często wracał późnym wieczorem, gdy wszyscy już spali. Po załatwieniu urzędowych spraw, droga często prowadziła przez karczmę u Herszka. Widocznie niektóre sprawy wymagały oparcia o szynkwas (dziś bufet). Obojętnie jednak, o której godzinie wrócił, po śmierci teściowej, musiała wstać i podać wieczerzę. W trakcie posiłku wypadało nawiązać jakąś rozmowę, ale jak tylko zagadnęła o coś, rugał: „Siedź cicho chcesz dzieci pobudzić?!” Gdy się nie odzywała było jeszcze gorzej. „O, podsunie jedzenie jak psu i nawet się nie odezwie – gardzi starym”. Czasem, gdy pytała, jakie sprawy załatwialiście dzisiaj, dziadek wtrącał z łóżka: A jakie sprawy można załatwiać w karczmie? Rozpętywało się wówczas istne piekło. Cała rodzina stawała na nogi. Babcia zawsze prosiła: Tomek daj spokój, nie wtrącaj się. Jak mam się nie wtrącać? Nic nie robi, pije i jeszcze farynuje.
W gospodarstwie rzeczywiście było huk roboty i każde ręce się liczyły. Codziennie w pole wyruszały dwa zaprzęgi konne. Justyn po wydaniu dyspozycji, brał pałkę i szedł do gminy. Po śmierci Justyna, funkcję zastępcy wójta, powierzono Tomaszowi.
Ciocia Ludwika Zając (1911-1996) też w niecodziennych okolicznościach wydostała się z kraju. Do Francji wyjechał na zarobki jej mąż Paweł i po pewnym czasie zaproponował, aby sprzedała gospodarstwo i przyjechała do niego z córkami. Trochę się obawiała takiego rozwiązania i pojechała poznać tamte warunki. Na początku 1939 roku wróciła, aby to sfinalizować, ale wojna wszystko przekreśliła. Przez całą okupację samotnie borykała się z gospodarstwem i kontyngentami, kryła z córkami przed oprawcami z UPA, a na koniec razem z innymi przeżyła wygnanie. Dopiero w 1948 roku udało jej się załatwić formalności i z Pacholąt wyjechać do męża. Krótko po tym, zapadła żelazna kurtyna i jakikolwiek wyjazd na zachód stał się niemożliwy.
Nie wszyscy wyjeżdżali na stałe, część po paru latach wracała. Budowali nowe domy, powiększali gospodarstwa i na miejscu stwarzali lepsze perspektywy dla rodziny. Przykładem takiej postawy jest Józef Dec i Piotr Majkut z Kamionki, oraz Czwórak, Wójtuła, Jan Majkut, Mikołaj Zaleski i Antoni Zając z Bukowiny.
Bardzo dużo ludzi emigrowało w latach 1898-1914. Tylko do Stanów Zjednoczonych wyjechało ponad 100 osób. Jeżeli do tego dodać emigrantów brazylijskich i argentyńskich, da to pokaźną liczbę. Żonaci mężczyźni wyjeżdżali na zarobki z zamiarem powrotu, natomiast młodzi i rodziny, na ogół na stałe. W sumie emigracja tego okresu, jak i powojenna nie przekraczała 10% ogółu ludności. W tym czasie najwięcej okrętowało w Hamburgu i Bremie. Później w Gdańsku i Gdyni.
Karczmy pełniły nie tylko funkcje jadłodajni i noclegowni – skupiały też życie wiejskie. Tam odbywały się spotkania towarzyskie, zabawy, narady, transakcje handlowe, a nawet sądy. Towarzyszył temu szum i gwar, bo na ogół zgromadzenia te dość suto zaprawiano piwem i gorzałką, która skutecznie wypierała popularne wcześniej miody. A nie brakowało jej, bo obok w majątku była gorzelnia.
Maria Zaleska pisze, że właścicielem mileńskiej karczmy był Żyd Zamojra, natomiast gontowiecką prowadził Szlomko z żoną Ryfką. Ale nie podaje, kiedy, w jakim czasie i w której. W Milnie były dwie karczmy: jedna na Huku, druga na końcu Podlisek. Tuż przed wojną mileńską prowadził Herszko.
Koło mostu na Kamionce, od strony Bukowiny, szynk miał Żyd Polak. Tam można było kupić lub wypić na miejscu wódkę i piwo, o każdej porze dnia i nocy.
Po wojnie wójtem mileńskim był dziadek Marii, Franciszek Baran. Często przychodził do niego pod wieczór, Mikołaj Krąpiec, potomek słynnego Sebastiana. Zawsze stawiał to samo pytanie: Franek idziemy do Polaka? Jeżeli obrządek nie był jeszcze skończony, siadał na ławie i czekał. Krąpiec zawsze miał pieniądze, bo nastawiał zwichnięcia i składał złamania.
Maria przytacza też parę przysłów związanych z karczmą.
- Gzie Pan Bóg kościół buduje, tam diabeł karczmę stawia.
- Kto karczmę minie, nogę wywinie
- Co, karczma to stój, co woda to pój.
Piwo sprzedawał też Sigal Leizer (Wuzer) na Bukowinie.
Po I wojnie ruiny karczmy rozebrano, a cegłę ludzie kupili. Wiktor Botiuk wybudował z niej dom. Miejsce gdzie stała karczma, nazywano karczmisko.
Moja mama opowiadała, że po wojnie w ruinach tej karczmy, odgrywano przedstawienia teatralne.
Maria Zaleska wyszperała też kilka ciekawostek z przeszłości wioski.
- Około 1787 roku, Józef Raróg miał oberżę w Bukowinie. Szlachcic Bogusz trzymał
wtedy Milno w dzierżawie.
- We wrześniu 1882 roku, pożar na folwarku mileńskim strawił doszczętnie
kilkanaście stert zboża oraz stodołę z młockarnią i innym sprzętem. Straty
wyniosły 20000 złotych. Były one w 2/3 ubezpieczone. Przyczyną pożaru była
nieostrożność.
- W tym też roku już 14 października, żebrak Petro Senica wyszedł z domu
nietrzeźwy i zamarzł w polu podczas śnieżycy.
- Maria Maliszewska w 1912 roku przyjęła suknię Trzeciego Zakonu św.Franciszka
z Asyżu, w kościele Bernardynów w Zbarażu.
- 15.12.1929 Rozalia Dec przyjęła suknię Trzeciego Zakonu, przyjmując imię Józefa

Kolejnym znaczącym wydarzeniem we wsi, było rozpoczęcie w 1908 roku budowy kościoła. Poświęcenie nastąpiło w 1914, ale zaraz po zadaszeniu w 1910, księża załozieccy odprawiali w nim nabożeństwa.
Projektant nie jest znany. Mógł to być ktoś z otoczenia arch.Wawrzyńca Dajczaka z Reniowa, który w trakcie budowy doprojektował wieżę. Zamysłem projektanta był kościół pod wezwaniem Piotra i Pawła. Świadczą o tym figury apostołów na frontonie kościoła, w ołtarzu i w monstrancji. Władze kościelne wyraźnie zignorowały zamysł twórcy oraz wolę parafian i za patrona nadały św. Jana Chrzciciela. Budowie patronował proboszcz załoziecki ks. Gerard Rachwalski, ze sporym wsparciem hrabiów Cieńskich z Pieniaków.
Do wojny i do 1927 roku po wojnie, świątynię obsługiwali księża załozieccy. Pierwszym, który mocniej utrwalił się w pamięci mieszkańców, był ks. Wiktor Szklarczyk, wikariusz załoziecki w latach 1912-1915. Stąd przeniesiono go do Sarnak Dolnych k.Stanisławowa i tam 10 lutego 1943 roku, został zamordowany przez ukraińskich oprawców.
Jan Zaleski (ludowiec) z Kamionki, w liście z 26.02.1978 roku, do brata Pawła w Stanach Zjednoczonych pisze:

Co się tyczy Pawlikowsich, to była bardzo zacna rodzina, a matka Mieczysława chciała wybudować w Milnie kościół i szkołę, ale sprzeciwił się temu Krąpiec, wujek naszego dziadka i sam wybudował kaplicę, która stała do 1908 roku. Gdy w 1910 Milno zostało oddzielone od parafii załozieckiej, to nowa parafia nie miała żadnego gruntu, bo Krąpiec poza budową nic nie dał. Więc pojechała delegacja prosić Pawlikowską by coś dała dla probostwa. Ta się rozpłakała i powiedziała, że chciała w Milnie zostawić po sobie pamiątkę, lecz odrzucono jej ofiarę. Ale na odchodne dała 5 morgów pola naprzeciw krzywej drogi. I tyle parafia miała do I wojny.

Pisze tam też, że poszukiwał kroniki parafialnej, ale udało mu się odnaleźć jedynie księgę kasową budowy kościoła (wykaz wszystkich ofiarodawców) prowadzoną przez księdza Dzińkowskiego.
To cenne, a jedna zaskakujące informacje. Szczególnie dziwi to, że wioska pod presją Krąpca, nie zgodziła się na budowę kościoła i szkoły. Zupełnie niezrozumiałe są motywy tego kroku. Odrzucono dobrodziejstwo zasługujące na dozgonną wdzięczność. Później każda rodzina musiała na to uszczknąć sporo grosza ze swoich dochodów. Trudno pojąć, jak jeden człowiek mógł narzucić całej społeczności tak nierozsądną decyzję. Sądzę, że w tej informacji kryją się jakieś niedopowiedzenia lub przeinaczenia, jak w każdym przekazie ustnym.
Wątpliwości budzi też darowizna Henryki Pawlikowskiej w 1910 roku i to, że wówczas została wydzielona parafia mileńska. Z zebranych wiarygodnych informacji wynika, że w 1909 roku właścicielami Milna byli M.Bider i E.Adler. Skoro tak, to darowizna mogła mieć miejsce tylko w wypadku, gdyby część gruntów nadal należała do Pawlikowskich. Ponadto Henryka musiała już być mocno leciwa. Jej mąż urodził się w 1797 roku. Przyjmując, że ona była 15 lat młodsza, to miała już wówczas 98 lat. Możliwe, ale rzadkie. Być może chodzi o żonę Mieczysława. Parafia mileńska została utworzona w 1927 roku. Prawdopodobnie w 1910 została wydzielona i wioska starała się tworzyć warunki do jej powstania. Mogła też zacząć funkcjonować jako filia załozieckiej i ci księża do 1927 roku ją obsługiwali.
Zaleski pisze też, że właścicielem Milna od 1906 roku był Wasylas z Mszańca. W dokumentach nie ma takiego właściciela. Mógł to być zarządca tych dóbr.
Na temat księgi kasowej rozmawiałem z córka Jana, Marią Łanową. Ona ją widziała, ale nie wie, co się z nią stało. Może jest w archiwum parafialnym w Bojkowie lub u kogoś z rodziny Tomasza Krąpca, u którego ks. Markiewicz pod koniec przebywał. Mógł też ktoś z młodych ją wyrzucić lub zniszczyć.


6. JUTRZENKA WOLNOŚCI

W saierpniu 1914 roku rozpoczyna się kolejny, naszpikowany niezwykłymi wydarzeniami rozdział życia naszych przodków. Wybucha I Wojna Światowa. Za łby wzięli się nasi zaborcy. Zaświtała jutrzenka wolności – szansa wyrwania z ponad wiekowej niewoli.
Po pierwszym starciu, do wioski wkroczyli Rosjanie. Jan Zaleski we wspomnianym wcześniej liście do brata Pawła, tak opisuje to wydarzenie:

Nasz dziadek był internowany na początku 1914 roku. Gdy oddziały rosyjskie w pierwszym dniu wojny przekroczyły granicę, słaby oddział austriacki, który kwaterował obok nas w karczmie, cofnął się do Załoziec. Moskale zajęli Milno i Załoźce. U nas koło karczmy zatrzymał się większy oddział. Kilku z nich przyszło do nas na podwórze i do sadu gdzie była pasieka i zaczęli dobierać się do uli. Dziadek prosił, aby dali spokój, a miodu to im da. I tak się stało. Dziadek wyciągnął beczułkę, oni pojedli i poszli. Krótko po tym, pod Trościańcem doszło do bitwy. Kawaleria austriacka rozbiła rosyjską i ci w nieładzie cofnęli się za granicę.
Po dwóch dniach wrócili Austriacy i aresztowali kilku chłopów. Jednych za to, że chodzili po wódkę do gorzelni, którą Moskale wypuścili z kotłów, innych za zabranie krowy z folwarku, a naszego dziadka za to, że gościł u siebie Moskali. Żandarmeria wszystkich skuła i odprowadziła do pociągu w Zborowie. Zawieźli ich do Telerhofu koło Grazu, gdzie utworzono w koszarach obóz dla internowanych.
W obozie przesłuchujący śmiali się z tego do rozpuku, ale powrócić już nie mogli, bo front odciął im drogę. Na drugi dzień po ich wywiezieniu, Moskale po raz drugi wkroczyli do wioski i poszli aż pod Gorlice.
Los zrządził, że w tych koszarach kiedyś służył ojciec dziadka i ten zażartował sobie przed dowódcą, że jest na swojej ojcowiźnie. Dowódca odszukał w dokumentach salę i łóżko i przydzielił je dziadkowi.

Wyjątkowo okrutnie los obszedł się wówczas z Milnem. Przez cztery lata wojny, cztery razy walec wojenny przetoczył się przez wioskę. W sierpniu 1914 roku wkraczają Rosjanie. W październiku 1915 wracają Austriacy i wioska do połowy 1916 roku, pozostaje w linii frontu. W lipcu znowu wkraczają Rosjanie, a front przesuwa się na linię Zborów-Stanisławów. W lipcu 1917 kolejna zmiana. Austriacy z Niemcami przesuwają front za Tarnopol.
Jesienią 1915 roku, kiedy ustaliła się linia frontu, ludność skryła się w lasach koło Blichu. Zboża jeszcze nie wymłócono i nie wykopano ziemniaków. Wytworzyła się wyjątkowo trudna sytuacja, bo mężczyzn w wieku od 18 do 50 lat zabrano na wojnę i zbliżała się zima. Na wojnę zabrano również wi