cz.20. Z PERSPEKTYWY LAT
Dodane przez Adolf dnia Maja 10 2013 16:14:32
Adolf Głowacki:
"NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA..." Szczecin 2013


20. Z PERSPEKTYWY LAT


Te 400 letnie nasze kresowe dzieje, przesycone są burzliwymi, a nawet tragicznymi wydarzeniami. Przez pierwsze półtora wieku pobytu tam kresowych przodków, najeżdżali je i pustoszyli Tatarzy. W tym zaledwie w ciągu czterech lat, w pustynię zamienił je Chmielnicki. I choć Polska zawsze wychodziła z tego zwycięsko, musiała leczyć odniesione rany. Po zawarciu pokoju z muzułmanami, zaledwie przez 72 lata pracowali i bez zagrożenia pomnażali swoje dobra w wolnym kraju. W 1772 roku, Podole na 146 lat popada w niewolę austriacką. Co prawda był to pokojowy okres, ale zaborca utrzymywał je jako zaplecze rolnicze, przez co doprowadził do dużego rozdrobnienia rolnictwa i zubożenia ludności wiejskiej. Po zrzuceniu niewoli, tylko 20 lat dane nam było cieszyć się wolnością. W 1939 roku następuje okupacja rosyjska, po niej niemiecka i ponownie rosyjska. Na początku 1945 roku, Roosevelt i Churchil, sprzedają Kresy Stalinowi.
W Tych czterowiekowych dziejach, najtragiczniejsza była rebelia Chmielnickiego i okres banderowski. W jednym i drugim wypadku, te krótkie okresy znaczyła pożoga, rzezie, krew i bezprzykładne barbarzyństwo. Choć dzieliły je prawie trzy wieki, niczym się nie różniły. Postęp cywilizacyny tego długiego okresu, zupełnie nie wpłynął na mentałność, sposób myślenia i postępowania Rusinów.
Ukraińcy wciąż podkreślają, że to ich ziemia, choć książę kijowski Włodzimierz, podbił je „Lacham” dopiero w 981 roku. Potwierdzają to ich latopisy. Do tego czasu od ponad 800 lat zamieszkiwali je Lechici. Rusini władali nimi zaledwie 350 lat. W 1340 roku na kolejnych 430, wracają do macierzy. Nasze panowanie przerwał zabór austriacki. Słaby ten ich 350 letni argument historyczny, wobec około 13 wiecznej zasiedziałości tam Lechitów. Do tego trzeba dodać, że Polacy nie usuwali napływowych Rusinów, oni natomiast zawsze, przy każdej okazji, likwidowali nasz naród. Gdyby Polska postępowała podobnie, na Kresach ślad by po nich nie został.
W styczniu 1945 roku, rozpoczęła się nasza wędrówka z Kresów Wschodnich na Zachodnie. Rozpoczęło się nasze wygnanie. W warunkach rosyjskiego terroru i ukraińskiego barbarzyństwa, musieliśmy opuścić ojczystą ziemię i swoje domy. Machina stalinowska parła do przodu i powiększała rosyjskie imperium o polskie tereny wschodnie. Była to kontynuacja zamierzeń z 1939 roku, ale tym razem bez Polaków. Upychano, więc umęczonych i zmarznietych ludzi do towarowych wagonów i wysyłano za Bug.
Mimo upływu lat, nasza ocena wygnania i działalności nacjonalistów ukraińskich, nie uległa zmianie. Było to bezprawie, grabież i rozbój. Pozbawiono nas elementarnych praw i nie dano żadnych szans obrony.
Zrozumiałe jest dążenie każdego narodu do utworzenie swojego państwa, ale do tego prowadzi droga przez walkę z aparatem władzy. Ukraińcy natomiast wydali wojnę cywilnej ludności: kobietom, dzieciom, starcom i bezbronnym mężczyznom. Postanowili wybić się na niepodległość, przez likwidację narodu polskiego. Dziś każdego zabójcę nazywa się mordercą, zbrodniarzem lub bandytą. A jak można nazwać tych, którzy robili to masowo i w taki sposób by przedłużyć cierpienie? Chodzi o śmierć ponad 200 tysięcy Polaków. To nie jest zwykły mord, lecz ludobójstwo.
Po 1956 roku, gdy rządy objął Gomułka, wielu krajan ruszyło w drogę, aby jeszcze raz stanąć na swoim podwórzu i przekroczyć próg rodzinnego domu. Wielu niestety mogło tylko postać na pustym, porośniętym chwastami placu.
Władek Bieniaszewski (1920) z Gontowy tak to wspomina.

W 1977 roku byłem na Gontowie. A właściwie na miejscu gdzie ona była, bo po wiosce ślad nie został. Stanąłem na naszej górze i patrzyłem. Dookoła cisza i pustka. Tylko krajobraz ten sam. Te same bliskie sercu wzgórza i doliny, pola i lasy. Od wschodu teren mocno pofałdowany, bardziej na południe Mała Góra, a za nią Berezowica. Od południa las, od zachodu Bukowina z kościołem bez wieży, a od północy przeklęte Baszuki. Stanęła mi przed oczami więś tonąca w bieli kwitnących sdów, dom, rodzice, bliscy, sąsiedzi, moje dzieciństwo i młode lata, koledzy i cała młodzież. Wszystko jak żywe. Przy kościółku odezwał się dzwon. Jego dźwięki wypełniły wioskę, przeleciały przez górę i zanikły w oddali. Najpierw pociemniało mi w oczach od bezsilnej złości, później coś chwyciło za gardło, wstrząsnęło mną i gorzko zapłakałem. Długo tak stałem, łzy płynęły, a z nimi ból i żal za rodzinną chatą, wioską i ojczyzną, z której nas wygnano.
Ukraińcy z sąsiednich wsi opowiadali, że po wyjeździe Polaków, zimą, na zgliszczach wioski wyły pozostawione psy i miauczały koty. Strach było tamtędy przejeżdżać. W piwnicach pogorzelisk, jak szczury, kryli się wyłapywani przez Rosjan Banderowcy. Wiosną kwitnące sady ostatni raz otuliły zgliszcza, a latem gałęzie drzew uginały się pod ciężarem dorodnych wiśni i czereśni. Ostatni raz najechali ją też Ukraińcy. Tym razem na owocobranie. Później drzewa zostały wycięte, resztki zabudowy rozebrane, teren wyrównany i cała góra przeznaczona na wypas owiec.


Maria Letka-Botiuczka (1909-1995) odwiedziła Milno w 1960 roku. Z pięknego Okopu, w którym wybudowała dom i przeżyła wiele radości, nic nie zostało. Budynki rozebrano, drzewa wycięto, a teren zaorano. Po swoich zabudowaniach znalazła jedynie jeden większy kamień, na którym usiadła i tak samo jak Władek, gorzko zapłakała.
Maria Zaleska z Wrocławia w czasie pobytu w Milnie, zrobiła sporo zdjęć i opisała to w książce „Sentymentalna wycieczka” Wyłania się z tego obraz konającej
Bukowiny. Jedynie Tamten Koniec jako tako dyszy. Trochę lepiej ma się Kamionka.
Wacek Zaleski-Maciołków z Bukowiny, po obejrzeniu swojego domu, przeszedł na Pawłusiówkę, gdzie dom wybudował kowal Michał Syrotiuk. Michał w rozmowie stwierdził, że to, co się działo w 1944 roku, to „Sudba Boża” (Sąd Boży). To kompletne pomieszanie pojęć. Jak można barbarzyństwo nazywać sądem i to Bożym. Ten sąd jest pewny nad nimi. Oni go nie unikną.
Większość Ukraińców wypierała się udziału w zbrodniach. Zwalali wszystko na Baszuków. Bardzo pokrzywdzeni czuli się przesiedleni z Polski, bo choć nie uczestniczyli w mordach, ich też nazywano rizunami. Banderowcy z Zachodniej Ukrainy, odium morderców ściągnęli na cały naród ukraiński.
Po naszym wyjeździe, banderowcy szybko zostali wyłapani i zlikwidowani, lub zesłani na Sybir. Mało ich wróciło.
W 2004 roku, do Milna wybrał się Zbyszek Zaleski-Franusiów prof. KUL. Wiele dobrego słyszał o tym odległym tajemniczym siole. Rodzice byli mocno uczuciowo związani z wioską i w domu często przewijał się ten temat. Mocno akcentowali tamtą radość życia. Zawsze z łezką wspominali jak tam było wesoło. Stanął w końcu na podwórzu udeptanym bosymi stopami przodków, zajrzał do domu, w którym mieszkali i zobaczył bombetel na którym spali. Przed stodołą zapalił lampkę spoczywającej tam zamordowanej babci. Stąd udał się do ruin świątyni, w której rodzice byli chrzczeni, przystępowali do pierwszej komunii i związali swe losy na resztę życia. Na cmentarzu pokłonił się prochom przodków i odnalazł figurę dziadka. Nie znał wioski tętniącej życiem. Przyjmował wrażenia istniejącego stanu. Bujna zieleń pokrywała rany sioła, więc pustkowie nie nasuwało zbyt przykrych doznań. Drugi raz był jesienią, która obnażyła wszystkie blizny, a pochmurny deszczowy dzień, przywoływał ponurą przeszłość. Ta wioska – napisał do mamy – jest bez was szara, pusta i smutna. Po prostu nijaka.
Tej części wioski wyrwano duszę. Gdyby jej nie spalono, pustkę wypełniliby Ukraińcy przesiedleni z Polski. Tak mogli wykorzystać też Gontowę. Ale ich przywódców nie stać było na taką dalekowzroczność. Krajanie odwiedzający wioskę przeżywali wstrząs. Na widok tego pustkowia, ruin kościoła i opuszczonej plebanii, każdemu wilgotniały oczy i coś łapało za serce. My tutaj odbudowaliśmy każdy kościółek niemiecki, a oni nawt tak pięknych budowli nie potrafią wykorzystać.
Ja taki wstrząs przeżyłem w 2009 roku, na widok opuszczonej półruiny swojego domu. Choć ze wzruszeniem wchodziłem na podwórze i przekraczałem próg domu, ze ściśniętym sercem patrzyłem na nieczynną studnię, puste place po budynkach gospodarczych i to wszystko porastające chwastami. Jedynie kwitnący krzak bzu przy studni, zachował pełnię życia. Z uśmiechem powitałem go jak najbliższego przyjaciela. Ostatnie ślady naszej bytności na Kresach, zanikają razem z nami.
Jak mocne było przywiązanie do ziemi ojców, mogą też świadczyć dwa przykłady chorych na Alzheimera. Emilia Bieniaszewska-Kupkowa z Kamionki, ubrana w futro, z walizką stała latem w bramie i wyraźnie na coś czekała. Przechodzący krajan zapytał: „Na co czekasz?” Jak, na co? Przecież wyjeżdżamy do Milna. Idź do domu – to nie dzisiaj, lecz dopiero jutro. Jan Szeliga-Bartosiów z Gontowy, też wciąż się pakował i przygotowywał do powrotu.
Doskonałymi lekcjami historii, są wycieczki na Kresy. Doświadczyłem tego osobiście. Tam każde miasto i ruiny zamku, przywołują jakieś ważne wydarzenie dziejowe, a Lwów wręcz oszałamia potęgą naszej przeszłości. Stare miasto rozłożone na wzgórzach, z licznymi kościołami, pałacykami i historycznymi budowlami, jest przepiękne. Każdy zaułek i zakątek, emanuje polskością. Co rusz stoją kamienice w których urodził się lub mieszkał, ktoś ze znanych Polaków. Stoi tam też okazały gmach słynnego Uniwersytetu Lwowskiego. Obok w kawiarni spotykali się profesorowie, którzy na serwetkach, a później w grubym zeszycie, zapisywali trudne zagadnienia i podawali rozwiązania. Ten zeszyt przetrwał. Ostatni problem rozwiązano dopiero po wojnie. Uczestniczył w nich słynny matematyk Banach. Wszyscy oni zostali zamordowani przez Niemców i policję ukraińską. Jest tam urzekająca architekturą opera i najpiękniejszy pomnik Mickiewicza. Przygnębiające wrażenie robi – niedokończony zdaniem Polaków – duży pomnik kata narodu polskiego, S. Bandery. Niedokończony, bo nie ma w ręce siekiery.
Prawdziwą lekcją naszej świetlanej przeszłości, jest cmentarz Łyczakowski. Tam spoczywa między innymi Maria Konopnicka, autorka „Nie rzucim ziemi....”. Wzrusza przylegający do niego Cmentarz Orląt Lwowskich z 2859 mogiłami, w tym 12 i 10 letnich chłopców, którzy oddali życie za to miasto.
W Krzemieńcu ruiny zamku królowej Bony, wciąż dają świadectwo potęgi Rzeczypospolitej, a słynne Liceum Krzemienieckie, o znaczącym ośrodku kultury i oświaty polskiej. Tam urodził się i pobierał nauki Juliusz Słowacki i tam w kościele, jest piękny przyścienny pomnik wieszcza. Tam zetknęliśmy się ze wzruszającym patriotyzmem. Chłopak Polak, ze szkoły podstawowej, pięknie deklamował po ukraińsku wiersze Słowackiego, Mickiewicza i Szewczenki. Chodzi do szkoły ukraińskiej i tylko w soboty uczy się języka polskiego. Wzruszył wszystkich znanym: „Kto ty jesteś? Polak mały...”.
Odwiedziliśmy też Podkamień. Z dala jak dawniej, klasztor imponuje wielkością i dominuje nad okolicą. Tylko wieża jest lekko przechylona. Z bliska obraz się zmienia i coś łapie za serce. Pustka, cisza, rozsypujące się mury obronne, odpadający tynk z kościoła, puste oczodoły okien, dzwonnica bez dzwonów i trawą porastający dziedziniec. Tylko pozłacana figura Matki Bożej na kolumie, świeci dawnym blaskiem. Lipy otaczające kolumnę, wycięto. W okresie rosyjskim pokryła się szarym nalotem, jakby chciała się ukryć przed wandalami. Teraz samoczynnie się oczyściła i znowu przyciąga wzrok zwiedzających.
Niemcy zabrali dzwony z wszystkich okolicznych kościołów, ale tych w klasztorze nie ruszyli. Ponoć w czasie I wojny leczył się w klasztorze ranny Adolf Hitler i to zadecydowało. Zrabowali je później Ukraińcy. Klasztorem opiekuje się słabiutki zakon studytów. Maksymalnie było ich tam czterech. Z funduszy nadsyłanych z Polski, datków wycieczek i być może jakichś skromnych miejsciwych wpływów, całość pokryli blachą i odbudowali chór. Jest tam teraz w podziemiu i w części nadziemnej, dość dobrze wyposażona cerkiew greckokatolicka. Wejście od tyłu.
Przez 12 powojennych lat, w klasztorze było więzienie, a w tej podziemnej katownia, gdzie wymuszano zeznania. Więziono tam głównie banderowców i nacjonalistów ukraińskich. Ponieśli karę we właściwym miejscu. Za okrutny masowy mord Polaków w klasztorze i okolicy oraz za bezbronnych ludzi i dzieci wrzuconych do studni. Być może dopiero tam w chwilach tortur, gdy ból przekraczał wytrzymałość ludzką, zrozumieli, jakiego barbarzyństwa się dopuścili. W tym czasie reszta wyposażenia drewnianego została porąbana i zużyta na opał. Dwie figury, których nie mogli porąbać, znajdują się w zbiorach zamkowych w Olesku.
Później w klasztorze był przytułek dla umysłowo chorych. W czasie naszej bytności, jeszcze czterech pacjentów tam przebywało. Oprowadzający nas młodziutki zakonnik, ubolewał nad tym, co w tej katowni przeżyli jego rodacy, ale zupełnie przemilczał, za co byli więzieni. Powiedział tylko, że odprawiane są tam nabożeństwa za tych zakatowanych.
Do kościoła i studni zaprowadził dopiero po złożonych datkach. Studnia jest przykryta i nie czynna. Widocznie do tej pory nieoczyszczona. Stanowi chyba jedyny tego rodzaju grobowiec w Europie. Ciche i rzadko odwiedzane mauzoleum martyrologii narodu polskiego. Świadectwo ludobójstwa i hańby ukraińskiej dywizji SS Galizien i dziczy banderowskiej. W dobrym stanie jest wał z kołami.
Wnętrze kościoła jest zarusztowane i przygotowane do remontu. Brak jakichkolwiek zabezpieczeń przy wieży. Przeraża stopień dewastacji i zniszczenia wnętrza, z odpadającymi tynkami i ledwie widocznymi fragmentami malowideł. Wszystko jest dokładnie ogołocone, łącznie z posadzkami. To, co przez wieki budowało i gromadziło wiele pokoleń, bezmyślność ludzka w krótkim czasie zamieniła w ruinę. Po tym bogactwie ślad nie został. Bardzo dobrze natomiast ma się olbrzymi kamień na zboczu wzgórza i nadal stanowi atrakcję turystyczną Podkamienia.
Podobnie jest z innymi zabytkami. Zamek załoziecki zostawiliśmy jako ruinę, ale z murami i basztami. Teraz jest to ledwie widoczne w zaroślach gruzowisko. Ukraińcy niszczą pamięć przeciwników Chmielnickiego, a szczególnie zajadle zacierają wszelkie ślady po Jeremim Wiśniowieckim, który upokorzył ich w Zbarażu i walnie przyczynił się do pogromu pod Beresteczkiem.
A jak to swoje krwawe dzieło oceniają teraz Ukraińcy? Niestety jak dawniej. Dla nich mordowanie bezbronnej ludności polskiej, to nadal walka wyzwoleńcza. Z tym, że za wszelką cenę usiłują minimalizować rozmiary zbrodni oraz równoważyć to humanitarną akcją „Wisła” i nielicznymi niestety, odwetowymi akcjami AK. Niektórzy twierdzą nawet, że mordowanie Polaków to tylko mały epizod w ich głównej walce z Niemcami i Rosją. Jak mogą fałszują historię i wybielają przeszłość. Wstydzą się? Chyba tak, bo to im chwały nie przysparza. Niemcy potępili hitleryzm, Rosjanie stalinizm, a oni wciąż trwają na szańcach krwawego nacjonalizmu.
Wasyl Ołeksiuk w książce „Załoziecki Kraj” z krótką historią Milna, opisuje okrucieństwo Rosjan, przy likwidacji na Kopani k.Podlisek w marcu 1945 roku, banderowskiej bojówki SB. Pisze, że polewali ich benzyną i palili. Zginęło tam 18 „powstańców” i Łucyk z żoną. Uczestniczący w tej akcji polscy stribki z Załoziec potwierdzają, że niektórzy wyskakujący z płonącego domu już się palili, ale nikt nie polewał ich benzyną. Na akcję nieśli broń i amunicję, a nie kanistry. Zarówno tych w domu jak i nocujących w ziemiance, wykończyli granatami i seriami z broni maszynowej. Jednocześnie, w tym „opracowaniu historycznym”, słówkiem nie wspomina o spaleniu tam przez tych „powstańców” jesienią 1944 roku, żony i córki Władysława Pomysa. Nie ma też w nim wzmianki o spaleniu 130 budynków i zamordowaniu 35 Polaków w Milnie. Gontowę zupełnie przeoczył - jakby taka nigdy nie istniała. I taka jest prawda tego i innych ukraińskich opracowań historycznych. Jak we Lwowie chciałem kupić książkę o historii i zabytkach miasta, Przewodnik powiedział: „Jak chce Pan poznać prawdę, radzę kupić taką w Polsce”
Za mordowanie ludności cywilnej w wojnie jugosławiańskiej, winni sądzeni są przez Międzynarodowy Trybunał w Hadze, a banderowcy domagają się praw kombatanckich. Wstrząsające. Dziwną strategię pojednania prowadzoną przez nasze władze i przemilczanie tego ludobójstwa, wykorzystują Ukraińcy. Już bez żenady gloryfikują zbrodniarzy i stawiają wszędzie pomniki mordercom naszego narodu. Prezydent Juszczenko posunął się jeszcze dalej. Przewódcę OUN S.Banderę i dowódcę UPA R.Szuchewycza, ogłosił bohaterami narodowymi. Czcimy ofiary ładu stalinowskiego i hitlerowskiego, bo taka jest nasza powinność. A czy nasi bracia, których kości bieleją, bez jakiego kolwiek pochówku po kresowych jarach i lasach – jak pisze ks.Isakowicz-Zaleski, to nie Polacy? Nie wolno dzielić na lepszych i gorszych ofiar swojego narodu. To straszne dzieło ukraińskich nacjonalistów, od początku ma jednoznaczną ocenę i jak każde zło, prędzej czy później, będzie potępione. Cała ta kresowa ziemia, pokryta jest bezimiennymi mogiłami i przesiąknięta krwią naszych braci. Winniśmy im pamięć i mamy obowiązek zaszczepić ją naszym dzieciom i wnukom. Ksiądz Isakowicz-Zaleski książkę „Przemilczane ludobójstwo na Kresach”, rozpoczyna mottem z pomnika ofiar tego barbarzyństwa, postawionego na cmentarzu Rakowieckim w Krakowie:

NIE O ZEMSTĘ, ALE O PAMIĘĆ WOŁAJĄ OFIARY

Ta pamięć ma być jednocześnie przestrogą, bo nacjonalizm ukraiński nie wygasa. Wychowywane jest w nim również młode pokolenie. Nawet cerkiew jak dotąd, nie wypowiedziała choćby słowa nagany w kwestii OUN UPA. Jako chrześcijanie możemy wybaczyć, ale nie wolno nam zapomnieć.

JEŻELI MY ZAPOMNIMY O NICH, TY BOŻE NA NIEBIE ZAPOMNIJ O NAS

Te słowa naszego wieszcza Adama Mickiewicza, winny przyświecać wszystkim kresowianom, ich dzieciom i wnukom. Liczba ponad 200 tysięcy zamordowanych na Kresach Polaków, zmusza do szacunku i zadumy. Zmusza również do pamięci i przekazania tej tragicznej prawdy potomnym. To jedna z największych zbrodni w cywilizowanym świecie. Nacjonaliści ukraińscy zamienili Polskie Kresy, w największy cmentarz Europy. Po latach postawiliśmy pomniki ofiarom rosyjskiego bolszewizmu, od lat stoją monumenty upamiętniające ofiary niemieckiego faszyzmu, mamy również obowiązek stawiać je naszym braciom, zamordowanym przez ukraińskich nacjonalistów.

NARODY, KTÓRE TRACĄ PAMIĘĆ GINĄ

Nadzieja, że nie utonie to w mrokach niepamięci, daje spore zainteresowanie młdego, tutaj urodzonego pokolenia. Podtrzymują je zjazdy Milnian i Gontowian, na których dominują już młodzi. Starych z roku na rok jest coraz mniej. W 2011roku, w IV zjeździe w Pacholętach, zgromadziło się ponad 130 osób, ale zaledwie 25 rodowitych kresowian. Szczególnie liczny był zjazd w 2009 roku w Rogozońcu. Wszystkich wzruszył udział 97 letniej Stanisławy Zaleskiej z Paświska, osiadłej w Kosieczynie.
Gorącą propagatorką spraw kresowych jest Maria Zaleska, która zainicjowała te spotkania, Tadek Pawłowski i Włdek Dec organizatorzy rogozinieckickich zjazdów oraz grupa pacholęcka z Marią Markowicz na czele. Ich staraniem w tutejszym kościele umieszczona jest tablica upamiętniająca pomordowanych, nekropolię przodków, naszą kresową świątynię i ojczystą Ziemię Mileńską. Duża frekwencja tych zjazdów, świadczy o przywiązaniu naszych ziomków do ojczystej ziemi. Młodsi stosunkowo szybko wrośli w nową ziemię, natomiast większość starszych, mimokorzystnych warunków, nie zapuściła już tu korzeni. Do końca żyli jak na obczyźnie i z nostalgią w sercu, opuścili ten świat. U wielu niestety, jakoś szybko zanikło zainteresowanie kresową przeszłością, choć te 400 letnie dzieje, ze wszech miar zasługują na szacunek i pamięć potomnych.
Ponieważ kresowe pokolenie kończy żywot, pozostaje nam apelować do młodych:

Pamiętajcie skąd wasz ród. Nie zapominajcie gdzie wasze korzenie.




Adolf Głowacki:
NIEZWYKŁE CZASY, LUDZIE I ZDARZENIA...

 

 

następna
część