REFLEKSJE Z ZIMOWEGO PODOLA
Dodane przez maria dnia Marca 10 2013 19:54:05
Omłoty z szumem maszyn i warkotem silników, sygnalizowały zbliżającą się jesień. Chłody poprzedzał klekot międlic przy obróbce łodyg lnu i konopii. Jesienne orki, siewy ozimin, wykopki, dymy snujące się nad polami i zapach pieczonych ziemniaków, zwiastowały już zbliżającą się zimniejszą porę roku. Słońce coraz niżej przebiegające nad horyzontem, systematycznie skracało dzień i wydłużało wieczory. Bydło tylko raz wyganiano na łąki leśne - "na cały dzień". Tam też wszędzie palonoogniska, bo dni robiły się coraz chłodniejsze. Wielu zabierało i piekło ziemniaki. Sady i lasy zmieniały koloryt na brązowy i złoty. Wszędzie grabiono opadłe liście i upychano w zagaty. Każdy dom ocieplano na zimę liścmi i słomą, aby zmniejszyć zużycie trudnego do zdobycia opału. Pierwsze mrozy pojawiały się w listopadzie. Gdy skuły ziemię, bydło pasiono również na zielonych oziminach. Wcześniej z ogrodów ściągano warzywa, a z kapustników zwożono kapustę. Poszatkowaną, kiszono w takiej ilości w dużych beczkach, aby wystarczyło do następnego roku. Do beczek wkładano też, całe główki na gołąbki. Miały one zupełnie inny smak niż ze słodkiej kapusty. Obok stała beczułka kiszonych ogórków i druga, lub duży garnek, z solonym twarogiem. Z wysuszonego ziarna hreczki i prosa, w łuszczarni u Syrotiuka lub Sagata, robiono krupy i pszono na kaszę. Stanowiły one na Kresach, bardzo ważny składnik codziennego żywienia. Do młyna wyjeżdżały wozy ze zbożem, a wracały z pełnymi workami mąki. Z lasów ściągano zapas drzewa. Porąbane gałęzie formowano w wiązanki i razem z polanami układano w szopie lub przy ścianie pod okapem. Kobiety z tobołkami wyruszały do olejarni, tłoczyć olej z nasion lnu i konopii. Był to podstawowy tłuszcz zimowy. Krowy się w tym czasie cieliły i dawały mało mleka, a świnie bito rzadko - zwykle na Boże Narodzenie i Wielkanoc. I to do spółki. Ponadto w okresie postu, mięso i tłuszcz zwierzęcy, całkowicie znikały z jadłospisów.
Gospodarze sprawdzali i przygotowywali sanie, młodzież narty a dzieci sanki. Zima zaczynała się na ogół pod koniec listopada. Spadały wówczas pierwsze śniegi, które uzupełniane kolejnymi śnieżycami, leżały do marca, a bywało i do kwietnia następnego roku. Na drogi wyjeżdżały sanie z dzwonkami, w stodołach rozlegały się rytmiczne stukania cepów, w domach kobiety zasiadały do przęślic i kołowrotków, a mężczyźni trochę później, do warsztatów tkackich. Część żyta młócono cepami, na prostą słomę do łatania strzech. W niektórych domach również po to, by obniżyć koszty omłotów. Często zdarzały się zawieje i zamiecie śnieżne. Wąwozy i zagłębienia, wypełniały tumany pędzącego śniegu. Zasypywały też drogi, które w zagłębieniach stawały się nieprzejezdne. Takie miejsca objeżdżano bokiem, przez pola. Nie wszędzie jednak dało się ominąć. Droga w wąwozie na krawcowej górce i w zagłębieniu na klikowej, musiały być udrożnione. Wąwóz koło Mocnego, trzeba było objeżdżać aż przez Paświsko. Odkopywanie dróg i przejść na podwórzach, to niekończące się do wiosny, dodatkowe roboty zimowe. W sieni pojawiała się na stałe dyżurna łopata, a przed każdym wejściem do domu, stała brzozowa miotła do obmiatania butów. W bezwietrzne pogodne dni, szyby w oknach stroiły mroźne kwiaty, przy okapach wisiały długie sople, śnieg skrzył się w słońcu, na krzakach siedziały z nastroszonymi czerwonymi brzuszkami gile, a z kominów leciały pionowe smugi dymów. Wieczorem niebo pokrywało się rojem gwiazd, wieś zaś przystrajała dziesiątkami rozświetlonych okien, pod strzechami przykrytych bielą chat. Ciszę przerywało tylko szczekanie psów i rzadkie skrzypienie butów, udających się na rzwieczorkir1; mieszkańców. W zimowe wieczory, gromadzono się na spotkaniach, zwanych "zwieczorkami". Kobiety z przęślicami i kołowrotkami, by prząść nici i rajcować na babskie tematy. Mężczyźni oddzielnie, z kapszukami wypełnionymi machorką, wspominali stare wydarzenia i przeżycia wojenne oraz omawiali sprawy gospodarcze i różne nowinki z kraju i ze świata. Nie brakowało też bajań o niecodziennych wydarzeniach, strachach i duchach. Dzieci słuchały tego z zapartym tchem, a nocą, śniły im się koszmarki. Z niektórych domów dolatywały śmiechy i śpiewy zgromadzonej młodzieży. Starzy zajmowali poczesne miejsca przy piecach, grzali strudzone plecy i przysłuchiwali się rozhoworom. Czasem, nagabywani zanurzali się w przeszłość, wskrzeszali przodków i przywoływali minione, stare dzieje. Opowiadali dziwy, jak to drzewiej bywało. Nocą pod zabudowania podchodziły głodne kuropatwy i zające, a pod kurniki zakradały się połyskujące zimowym futrem lisy.
Pewnego razu, nałożyło nam nocą zaspę po dach. Gdy mama rano otworzyła drzwi, stanęła przed białą ścianą. Wygarnęliśmy trochę śniegu do sieni, zrobiliśmy małą dziurę, przez którą przecisnąłem się na zewnątrz i dopiero stamtąd odkopałem przejście. Następnie razem z odrzuciliśmy śnieg od domu. Okno też było zasypane. Zawieje regularnie nakładały śnieg we wnęki okienne w zagatach. Aby je osłonić, od strony nawietrznej, wieszano snopki prostej słomy. Niektórzy wstawiali w zagaty dodatkowe okna, które osłaniały wnęki i chroniły szyby w stałych, przed zamarzaniem. Dół przestrzeni międzyokiennej, wykładano mchem i strojono papierowymi kwiatami.
W zaspie na podwórzu, zrobiłem igloo. Naniosłem tam słomy i baraszkowałem z psem. Na drugi dzień, mama narobiła rabanu, że pies zaginął. Nocą duże opady śniegu, uwięziły go w środku. Gdy odkopałem wejście, pies przeciągnął się w słomianym legowisku i przyjaźnie zamerdał ogonem. Widocznie ciepło mu tam było. Miał swoje futro, gruby słomiany podkład i dobrą osłonę od wiatru.
Ja całą zimę spędzałem na sankach. W czasie okupacji niemieckiej, bardzo trudno było zdobyć odzież i obuwie. Świąteczną odzież szyto z nicowanej starzyzny, a roboczą z samodziałowych tkanin. Stare buty najpierw ratowano gumowymi podeszwami z opon, później zaś drewnianymi. U moich sąsiadów Pawłowskich, tylko rodzice i dwaj starsi synowie mieli buty, młodsza czwórka, przez okno obserwowała jak inne dzieci baraszkują na śniegu. Gdy mróz pokrył szyby białymi kwiatami, wychuchiwały w nich małe kółeczka, aby zobaczyć, co się na zewnątrz dzieje. Mój rówieśnik Longin, również z zazdrością oglądał jak jeżdżę na sankach. Aby to trochę złagodzić, co pewien czas podstawiałem mu sanki pod drzwi, Longin wybiegał boso, zjeżdżał do ulicy i szybko biegł do domu grzać nogi. Największy ruch panował na Krawcowej i Klikowej górce. Oblegały je gromady dzieci z sankami. Kto nie miał swoich, dosiadał się na drugiego. Albo wypraszał na jeden dwa zjazdy od kogoś. Moje sanki jechały aż na kapustniki za Wezera, a przy zmrożonym śniegu nawet do Frejtra. Tak z racji stopnia wojskowego, nazywano Jana Marcinów przy moście. Sanki robiono przeważnie z desek. Miały bardzo prostą konstrukcję: dwie nie okute płozy z zaokrąglonymi przodami, połączone poprzecznymi deseczkami. Mój tato lubił dłubać w drewnie i zrobił mi bardzo ładne sanki, podkute stalowymi płaskownikami. Miały one gięte płozy i konstrukcję taką, jak duże sanie. Nikt na Bukowinie nie miał tak zgrabnych i szybkich sanek. Wszycy mi ich zazdrościli i każdy z rówieśników, choć raz chciał na nich zjechać. Pod wieczór nawet starsi się dosiadali. Te górki były tak wyślizgane, że sprawiały trudności w chodzeniu. Na Krawcowej tylko poboczami poruszali sie, noszący na kuromiesłach wodę z kyrnicy koło Wuzera. Zdarzało się, że sanie jadące z góry, poślizgiem ustawiały się w poprzek drogi na zakręcie. Saneczkarze okutymi obcasami tarli ubity śnieg, by prawidłowo wejść w zakręt. Jak ktoś nie umiał, kończył jazdę na zboczu. Po odwilży, gdy chwycił mróz i utworzyła się mocna wierzchnia skorupa śniegowa, wychodziliśmy na pola i robili długie zjazdy z wyższych wzniesień. Narciarze jeździli wyłącznie po polach, bo narty nie grzęzły nawet w świeżej warstwie śniegu. Narty robiono z dębowych desek. Zagięcia przodów formowało się po zaparzeniu drewna w gorącej wodzie. Wieczorami lub w niedzielne popołudnia, na górkach pojawiała się też starsza młodzież. Brali oni od kogoś duże sanie i zjeżdżali z maksymalną obsadą. Nie żyliśmy tam w dobrobycie, ale było bardzo wesoło. Zimą na naszej górce wrzało - wspomina Stefcia Olejnik-Letka. Duże sanie zjeżdżały oblepione młodzieżą. Niektórzy tylko jedną nogą stali na płozie i trzymali się innych. Ileż to było śmiechu, jak po drodze ktoś odpadł. Dużymi saniami zjeżdżano tylko na górce koło Klińków na Bukowinie i Zaleskich na Kamionce. Krawcowa leżała w wąwozie, miała zakręt i nie dało się tam skręcić rozpędzonymi saniami.
Bronka Zaleskiego z Paświska (Brójce), wciąż podrywało do jakichś nietuzinkowych wyczynów. Wieczorem buchnęliśmy ojcu sanie, wywlekliśmy je na spore wzniesienie polne, obsiedli całą gromadą i ruszyli w dół - wspominał. Pech chciał, że bez żadnego namierzania trafiliśmy dyszlem w jedyny rosnący tam niżej jesion. Mieliśmy szczęście, że dyszel nie pękł, sanie się nie rozleciały i żaden z nas szybując w powietrzu nie trafił w drzewo. Opowiadał też jak jego ojciec wyniósł na ganek tlący się kominiuch szmaciany i spokojny, że tam zgaśnie na śniegu, wrócił do domu by kontynuować przerwane godzinki. Tato śpiewa, mama gotuje pierogi, aż tu nagle wpada sąsiad i krzyczy: Ludzie wasz dom się pali! I spalił się. Od szmat zapaliła się słomiana obudowa na ganku, a od tego zagata i strzecha. Tam po wygaśnięciu ognia w palenisku, komin na strychu zatykało się szmacianym kominiuchem, aby piec zbyt szybko się nie wychładzał. Jego ojciec za wcześnie zatkał, szmaty zaczęły się tlić i gdy pojawił się dym, wyniósł go na śnieg, ale położył zbyt blisko obudowy ganku.
Ci, którzy nie mieli sanek, używali sobie na ślizgawkach. Szczególnie dobrze jeździło się w butach na drewnianych podeszwach. Ponieważ szybko się przez to zużywały, rodzice dość często, pasem o kryzysie obuwniczym przypominali. Szewcy takie spody wymieniali, ale nie dało się przy tym uniknąć uszkodzeń skóry. Część, aby się nie narażać, jeździła na drewnianych łyżwach. Były to kawałki płaskiego od góry, zaokrąglonego dołem i okutego drutem drewna. Do butów mocowało się je sznurkami. Dało się na nich jeździć zarówno po lodzie jak i po ubitym, wyślizganym śniegu. Po lodzie jeżdżono też na podkówkach. Każdy skórzany but miał obcas okuty podkówką i nosek blaszką. Po rozbiegu, ustawiało się skośnie stopy i na ostrych krawędziach podkówek, niemal jak na łyżwach jechało. Ślizganie po lodzie, krótko trwało, bo przysypywały go zwały śniegu.
W tęższe mrozy szybko marzły uszy, a nie wszyscy mieli czapki z nausznikami. Sporo nosiło zwykłe kaszkiety. Początkowe dokuczliwe szczypanie, stopniowo ustawało. Był to sygnał ostrzegawczy, oznaczający, że uszy zamarzają. Objawiało się to też blednięciem czerwieni i obrzeża robiły się białe. Jak tylko ktoś to spostrzegł krzyczał: przykładaj szybko śnieg, bo twoje uszy zamarzają. Po trzech, czterech minutach, nacierało się je śniegiem aż odzyskały właściwy kolor. Ta prosta metoda, nie jedne uszy uratowała.
Na dalsze wyjazdy, na saniach moszczono słomiane siedzenia i okrywano je weretami. Za tylnym umieszczano rozczepy z obrokiem i wiadro na popas koni. Mężczyźni na podróż ubierali ciepłe kożuchy lub sukienne bundy i ciepłe futrzane czapki. Kobiety zakładały na głowy ciepłe chuściny i dodatkowo okrywały się grubymi chustkami. Przy tęższych mrozach, na buty zakładano barlacze lub słominiki. Barlacze (szmaciane torebki) ocieplały tylko przody stóp. Skuteczniejsze były słominki - kalosze ze słomianych warkoczy. Dodatkowo, nogi z kolanami, przykrywano starymi chustkami lub weretami. W drogę zabierano też weretka do okrycia koni na postoju. Ponieważ sanie cicho ślizgają się po śniegu, do uprzęży obowiązkowo musiał być uczepiony mały, ale głośny dzwonek. Zamożniejsi mieli specjalne, wyjazdowe sanie. Odpowiednik letniej bryczki. U nas nazywano je "załubeńki". Miały one podwyższony, górą wygięty w kierunku koni przód, który chronił na przednim siedzeniu, przed śniegiem z pod kopyt. Podwyższony tył z kolei, osłaniał plecy i służył za oparcie. Do takich sanek, konie ubierano wyjazdową uprząż, zwaną szorami. Doczepiano do niej janczary - zestawy kulistych dzwonków. Wydawały one szczególnie ładny rytmiczny dźwięk, gdy konie szły kłusem.
Szczególnie uciążliwe dla kobiet, było zimowe pranie. Odbywało się ono w otwartych, napowietrznych pralniach, zwanych baduniami. Na zimę obudowywano je słomianymi snopkami na szkieletowej konstrukcji drewnianej. Chroniło to przed zasypaniem śniegiem, ale przepływająca przez nie woda źródlana, była bardzo zimna. W zgrabiałych rękach z trudem utrzymywały praniki (kijanki). Musiały też uważać, aby nie zsunąć się z drewnianych kładek do wody. Przy tęższych mrozach nikt nie prał, bo woda zamarzała na rękach i kładkach. Trochę lepsze warunki panowały podczas odwilży. Upraną bieliznę i odzież, suszyło się na sznurkach na podwórzach. Po początkowym skostnieniu na mrozie, stopniowo wszystko miękło i w końcu wysychało. Mechanizm był prosty. Woda odparowywała do suchszego powietrza.
Nasz rejon nazywano Zimnym Podolem. Trochę łagodniejszy klimat był już koło Lwowa. Kolega opowiadał, że w 1944 roku w Zubrzy koło Lwowa, na Boże Narodzenie brnął do kościoła po błocie. U nas w tym czasie ziemia była już zamarznięta na kość. Tej zimy, wyjątkowo, pierwsze śniegi spadły dopiero w styczniu 1945 roku. U nich też.

Dziękuję panu Adolfowi Głowackiemu za art."Refleksje z zimowego Podola"w którym opisał zimę w Milnie.

O tym, że zima zaczynała się już w październiku dowiadujemy się z gazety lokalnej z października 1882roku gdzie napisano "Pierwszą ofiarę mrozu mamy do zapisania niestety już w październiku. Żebrak Petro Senica dnia 14 b.m. wyszedłszy z domu w Milnie , w powiecie brodzkim, w stanie nietrzeźwym, podczas śnieżycy znalazł w polu śmierć przez zamarznięcie.

Gazeta Lwowska Rok 102 Nr.255 Środa 6 listopada 1912. Rubryka"Kronika prowincjonalna" napisała: "Utonięcie. Ze Zborowa donoszą nam: Dziesięcioletnia Anna Głowacka, córka włościanina z Milna, tutejszego powiatu, pasąc dnia 1 b.m. bydło obok tamtejszego jeziora, poczęła w towarzystwie dwu innych dziewcząt ślizgać się na cienkim lodzie, pokrywającym jezioro. Gdy dziewczęta znalazły się w odległości 40 kroków od brzegu, załamał się nagle lód pod niemi i wszystkie trzy wpadły do wody. Anna Głowacka utopiła się, dwoje innych dziewcząt uratowano."

Dzisiaj nikt już nie pamięta tego wypadku. Wiadomo, że dzieci z Bukowiny pasły krowy na pastwisku zwanym Komisarzowe. Tam były dwa jeziora. Jedno zarośnięte i w nim moczono konopie i len a w drugim dzieci latem kąpały się. Najprawdopodobniej Anna Głowacka ślizgała się po tym jeziorze i w nim utopiła się.
Dzieci z Kamionki chodziły z sankami na Pańską Górę, a wracając ze szkoły zjeżdżały na torbach z książkami z pagórka znajdującego się vis a vis domu Franciszka Barana ,gdzie przed I Wojną Światową był sklep. Przejeżdżały rzekę Huk aż do "Buczuńskich Kapuśników". W dni targowe dzieci korzystały z okazji i przywiązywały swoje sanki do dużych sań jadących na targ, aby wyciągnąć ich na wzniesienie na Krasowiczynie a potem zjeżdżały w dół aż do rozjazdu na Wygon. Kuligi organizowała młodzież najczęściej w niedzielę. Zaprzęgali konie do sań i jechali polami koło Zakrzewskiej w kierunku Krasowiczyny i drogą koło Kusiaka w dół. Bardzo często na polach mijano zaspy nawianego śniegu. Zimą bywało, że droga między Karaimem a Jasykiem była nieprzejezdna ze względu na dużą ilość nawianego w tym miejscu śniegu. Milnianie jadąc do Załoziec musieli omijać drogę i jechać polami. Podobnie bywało na drodze między Kamionką a Bukowiną gdzie ludność Kamionki aby dojść do Kościoła omijała w tym punkcie drogę idąc polami.
Ludzie w tamtych czasach byli zahartowani, Zdarzało się ,że kobiety po zamarzniętej ziemi a nawet po trzeszczącym lodzie/ np. Hanka Gruszkowa/ szły boso do lasu po chrust aby napalić w piecu. Chrust nosiły w płachtach na plecach. W śnieżne dni zakładały berlacze.
Zimą zawsze potrzebny był opał. Większość milnian posiadała własny las lub gaj z którego pozyskiwali drewno. Niewielu paliło węglem. Szkoła była opalana węglem i gospodarze, którzy nie mieli własnego lasu palili zarówno węglem jak i drewnem. Biedne rodziny paliły chrustem zbieranym w lesie za pozwoleniem właściciela. Zimą w miastach wzrastała cena drewna opałowego i milnianie posiadający las wycinali drzewa, przecinali na odpowiednią długość i wozili saniami na sprzedaż. W Zborowie był Żyd o nazwisku Herc, który prowadził skład drewna budowlanego i opałowego , to u niego można było dobrze sprzedać większe sztuki dębu i olchy.

Dodam, że domy w Milnie budowane były z gliny wymieszanej ze słomą , aby je ocieplić robiono zagaty. Stąd też pochodzi określenie -ogacić czyli ocieplić. Dzisiaj zagaty zastąpił styropian i wełna mineralna, którymi ociepla się domy.

Adolf Głowacki
Maria Zaleska zd Dec.