|
Nawigacja |
|
|
Milno na Podolu Najnowszy użytkownik:
Karolinaserdecznie witamy.
Zarejestrowanych Użytkowników: 159 Nieaktywowany Użytkownik: 0
Użytkownicy Online:
Gości Online: 3
Twój numer IP to: 18.97.14.83
Artykuły | 331 |
Foto Albumy | 67 |
Zdjęcia w Albumach | 1883 |
Wątki na Forum | 47 |
Posty na Forum | 133 |
Komentarzy | 548 |
|
|
|
|
|
|
Losowa fotografia |
|
|
Nowe komentarze |
|
|
W poczekalni: |
|
|
Nadesłane Zdjęcia: 0
Nadesłane Artykuły: 0
Nadesłane Linki: 0
Nadesłane Newsy: 0 |
|
|
|
|
|
|
Ankieta |
|
|
Współpraca |
|
|
Zagłosuj na nas |
|
|
|
KRESY czy pamiętacie mnie? |
|
|
KRESY czy pamiętacie mnie?
To tytuł książki Jana Mikuły ze Zbąszynka. Ta bardzo dobrze opracowana i wartościowa książka, zawiera wspomnienia kresowian z obszaru od Wilna po Zaleszczyki. Wspomnienia które przybliżają obraz życia naszych przodków na tych ziemiach przed wojną, ich losy pod rządami okupantów, traumę rozstania z ojczystą ziemią, tułaczą wędrówkę na Zachód i powolne wrastanie w obce im wówczas Ziemie Odzyskane. Z wielu wyłania się dramat Sybiru i piekło jakie zgotowali im nacjonaliści ukraińscy. Ludzie z którymi od lat żyli w zgodzie, wspierali się w potrzebie i byli powiązani małżeństwami, nagle przemienili się w ich oprawców. Wszyscy mieli nadzieję, że zlikwidują to wkraczający Rosjanie. I tak się stało - ale tylko na czas działań wojennych. Po przesunięciu frontu na zachód, banderowcy zaatakowali z jeszcze większą furią. Nie wiedzieliśmy wówczas, że mocarze zachodni oddali te ziemie Stalinowi, a nas skazali na zagładę lub wygnanie. Wyjazd choć bolesny, okazał się konieczny, bo ratował życie. Te wspomnienia nie są ogólnikowym opisem. To dokument tej przeszłości.
Ci wygnańcy którzy ożywiali zachodnie ziemie i tchnęli w nie polskiego ducha, już nie żyją. Ale wszyscy do końca swoich dni, podtrzymywali pamięć o ojczystej ziemi. Tam się rodzili, przeżywali radosną młodość, zakładali rodziny, budowali domy i zostawili część swojej duszy. Wielu starszych, mimo korzystnych warunków, nie zapuściło już tu korzeni. Do końca żyli jak na wygnaniu i z nostalgią w sercu opuścili ten świat. Dla tutejszych pokoleń, to już tylko historia. Tutaj ich ojcowizna i z nią są związani. Czas coraz bardziej zaciera wielowiekową kresową przeszłość i coraz mniej tych, którzy podtrzymują pamięć o uświęconej szczątkami wielu pokoleń przodków, tamtej ziemi. Coraz częściej słyszy się: „Mnie to nie interesuje”, „Było minęło”, „Po co do tego wracać?”, „Ważna jest teraźniejszość” i podobne wypowiedzi.
Jan W. Kaczmarek we wstępie do tej książki pisze: „Należy podkreślić, że „polskość” bez „kresowości” czy choćby pamięci o niej jest nie pełna i uboga. Prawdziwej Polski nie może być bez ludzi wywodzących się z terenów kresowych, jak i opiewających je w swojej twórczości: Mikołaja Reja, Adama Naruszewicza, Adama Mickiewicza, Juliusz Słowackiego, Władysława Bełzy, Aleksandra Fredy, Józefa Korzeniowskiego, Marii Konopnickiej, Stanisława Moniuszki, Elizy Orzeszkowej, Melchiora Wańkowicza, Henryka Sienkiewicza, Józefa Ignacego Kraszewskiego, Stanisława Żółkiewskiego, Jana III Sobieskiego, Tadeusza Rejtana, Hugo Kołłątaja, Tadeusza Kościuszki, Romualda Traugutta, Józefa Piłsudskiego, Ignacego Paderewskiego, Stanisława Maczka, Władysława Andersa i wielu innych. Prawdziwej Polski nie może być bez: Czartoryskich, Potockich, Radziwiłłów, Sapiehów, Sanguszków, Koniecpolskich, Platerów, Manteufflów, Bilewiczów, Świętorzeckich, Bohatyrowiczów. Bez postaci literackich takich jak Kmicic, Wołodyjowski, Zagłoba, Skrzetuski, Jankiel. Bez muzyki Michała Ogińskiego, bez sławnych nekropolii na Łyczakowie we Lwowie, na Rosie w Wilnie, na Złotej Górce w Mińsku, bez cmentarza Orląt Lwowskich z mogiłą Nieznanego Żołnierza i innych. Nie może być prawdziwej Polski bez pamięci o Rzeczypospolitej Obojga Narodów, z jej etniczną różnorodnością i zadomowionym tam ogromnym patriotyzmem.”
Pozostaje dodać, że tę przeszłość tworzyli też nasi przodkowie. Oni byli solą tej ziemi, bronili jej i wielu oddało za nią życie. Pamięć o pozostawionych tam prochach dziadów i pradziadów i związaną z nimi historią to oczywiście nie nakaz, ale moralny obowiązek. Bez tej wielowiekowej przeszłości, bardzo uboga staje się nasza tożsamość.
W pierwszym rozdziału zamieszczone są prace konkursowe młodzieży szkolnej. Jest to wyjątkowo cenna inicjatywa, bo poszerzyła ich wiedzę o Kresach i zaszczepiła wielu potrzebę przekazania jej kolejnemu pokoleniu. Jestem pełen uznania dla Jana i wspierającej go żony Czesławy, za wkład pracy przy gromadzeniu tak czasochłonnego i obszernego materiału.
Na stronie 30 jest wywiad z Zofią Rosińską, z domu Baran. Matkę, dwie siostry i brata jej ojca Bronisława, zamordowali banderowcy. Nocą z 10/11 listopada 1944 roku, spłonęło około 100 budynków i zginęło 16 osób. Ponieważ byłem ministrantem, asystowałem księdzu w tym strasznym pogrzebie . Matkę Marię z najmłodszym Stasiem ułożono w jednej zbitej z desek trumnie, a siostry Hanię i Stefcię w drugiej. Kolumna wozów podjechała pod kościół, a stąd po odprawionych modłach na cmentarz. Gdy pogrzeb dobiegał końca, z lasu posypały się strzały. Wieczne odpoczywanie … zamarło wszystkim na ustach. Szybko zasypano zbiorową mogiłę, ludzie wskoczyli na wozy i galopem wrócili do wioski. Ci odczłowieczeni ludzie, nie dali nawet spokojnie dokończyć ceremoniału pogrzebowego.
Rodzina Jana Mikuły pochodzi z Wilna, a jego żony Czesławy z domu Dec, z Milna. W książce zamieszczone są wspomnienia o jej dziadku, Józefie Zaleskim. W 1939 roku dostał się do rosyjskiej niewoli. Z obozu w Kozielsku został przeniesiony do łagru w rejonie Morza Białego i zatrudniony przy wyrębie lasu. Pracowali od świtu do późnego wieczora. Zimą temperatura spadała do -50 stopni. Spali w drewnianych zapluskwionych barakach. Katorżnicza praca i nędzne wyżywienie szybko wyniszczały organizmy. Ludzie puchli z głodu, a Rosjanie robili im zdjęcia, żeby pokazać jak dobrze powodzi się Polaczkom w ich obozie. Nie było dnia bez zgonu. Przetrwali najsilniejsi. Gdy Niemcy zaatakowali Rosję i ogłoszono amnestię, udało mu się przedostać do formowanej przez W. Andersa armii, z którą przebył cały szlak bojowy, z Monte Cassino włącznie. Po powrocie do Polski, w Kosieczynie znowu był represjonowany przez władze komunistyczne.
Do Komi ASSR wywieziony został też mój przyjaciel Michał Jakubow z rodziną, który opisał te tragiczne wydarzenia i gehennę życia na nieludzkiej ziemi.
„Urodziłem się w Tatarsku, pow. Stryj, woj. Stanisławów. Ojciec przed I Wojną Światową wyjechał do Ameryki, gdzie pracował w cukierni. Do kraju powrócił jako legionista i we Francji wstąpił do armii Halera. Brał udział w wyprawie kijowskiej, za co otrzymał w Tatarsku nadział ziemi jako osadnik wojskowy. Dokupił też trochę od barona Branickiego i wybudował tam nowe gospodarstwo. Na jego gruntach odkryto złoża ropy naftowej i gazu. Naukę rozpocząłem w 1938 roku. W 1939 ojciec został zmobilizowany i brał udział w kampanii wrześniowej. 17 września na te tereny wkroczyła Armia Radziecka. Od tego czasu nauka w odbywała się w języku rosyjskim. Zima w roku 1939/40 była mroźna i ostra. Spadły duże śniegi. W dniu 10.II.1940, około godz. 3 w nocy, usłyszeliśmy głośne szczekanie psa, pukanie do drzwi i okna oraz krzyk otwierać drzwi. Gdy ojciec otworzył, do domu wtargnęło kilku żołnierzy NKWD. Kazali wszystkim wstać i ręce unieść do góry. Zażądano oddania broni, którą ojciec posiadał z pozwoleniem jako osadnik wojskowy. Dokonano szczegółowej rewizji domu. Zażądano oddania wszystkich dokumentów. Następnie spalono je w kuchni i na tym usmażono dzieciom jajecznicę. Moja rodzina liczyła 8 osób: Ojciec Kazimierz, matka Anna i dzieci: Ludwik 1923, Anna 1928, Ja 1932, Władysław 1935, Bronisław 1936, Kazimierz 1938.
Następnie kazano wszystkim ubrać się i w ciągu godziny przygotować do drogi. Pozwolili zabrać 2 pierzyny i bagaż do ręki. Następnie wyprowadzili przed dom, gdzie czekała podwoda. Dzieci ułożono na saniach i przykryto pierzyną. Dorośli szli za saniami. Ojciec zapytał, dokąd nas wiozą? Komandir wyjaśnił, że jedziemy za Zbrucz. Przywieziono nas na stację Chodowice, gdzie już czekały wagony z piętrowymi pryczami i żelaznym piecykiem po środku, oraz dziurą w podłodze dla celów sanitarnych. W wagonie umieszczono 6 rodzin wielodzietnych, więc było bardzo tłoczno. Wszyscy płakali i modlili się. Drzwi zasunięto, zamknięto i zapanował półmrok. Dwa okienka zabezpieczone były od zewnątrz drutem kolczastym. Zapanowała zgroza, strach i ogólne przygnębienie. Rozpoczęła się miesięczna podróż w nieznane. Panował chłód, głód i brud. Węgiel wydawano w bardzo małych ilościach, a z żywnością było jeszcze gorzej. Brakowało wody i chleba. Karmiono nas najczęściej słonymi śledziami i kaszą owsianą. Na noc nikt się nie rozbierał. Wszyscy byli zziębnięci. Z braku wody dzieci lizały oszronione gwoździe w ścianach wagonu. Wystąpiły moczenia nocne. Dziura w podłodze służyła zarówno do załatwiania się jak i czerpania śniegu, aby uzyskać trochę wody do picia. I tak po miesiącu dojechaliśmy do stacji Murarzy. Tam nastąpił wyładunek i przesiadka na ciężarowe samochody kryte plandekami. W ostatnim etapie, saniami dowieźli nas do miejscowości Staraja Baza, Rajon Wizinga koło Syktywaru, Komi ASSR w tajdze. Tu umieszczono nas w baraku, zaprowadzono do łaźni i odwszawiono. Rozpoczął się ciężki okres pracy na lesopowale. Pracujący rodzice i brat otrzymywali po 600 gr. chleba, a dzieci po 200. Pogłębiał się głód, ogólne wyczerpanie i nocna walka z pluskwami oraz karaluchami, które osłabiały nas do reszty. Kiedy śnieg stopniał i zakończono spław drzewa, przy końcu czerwca podstawiono tratwy, załadowano nas i przewieziono do miejscowości Naszul. Dalej samochodami i traktorami w Sysolskij rejon, Kojgorodzkij Sielsowiet, 8-moj Kiłomietr. Tu po rozmieszczeniu w barakach, zapędzono do łaźni, odwszono, a następnie popędzono do pracy na lesopował. Codziennie sprawdzano obecność. Nie wolno było opuszczać rejonu zakwaterowania. Mnie zatrudniono przy paleniu gałęzi, gdzie zostałem trafiony konarem w głowę i straciłem przytomność. Po wyzdrowieniu robiłem brzozowe miotły do silosów, na zimową karmę dla koni pracujących przy wywózce drewna.
21.I.1941 zmarła z głodu starsza siostra. Strasznie to przeżyłem. Był wielki głód, panowała biegunka i szalała czerwonka. 5.VII.1941 zmarli dwaj młodsi bracia. Zabrano ich na bazę w stanie skrajnego zagłodzenia z obrzękami i krwawymi stolcami. Kart zgonu nie wydano. Poszliśmy tam z mamą, aby pokazali gdzie są pochowani. Powiedzieli, że w zbiorowej mogile.
Byłem kompletnie załamany, bałem się śmierci. Miałem biegunkę, obrzęki, kurzą ślepotę i szkorbut. Zabrano mnie do Domu Dziecka na Bazę, gdzie po wyzdrowieniu zacząłem chodzić do szkoły. Trudniłem się też żebractwem, za co kilka razy byłem przez NKWD aresztowany i osadzony w piwnicy. Potem przeniesiono mnie do Polskiego Domu Dziecka na Kużjol, ale nie przebywałem tam długo, bo rodzice po amnestii, szykowali ucieczkę do Armii Andersa. Na umówiony dzień uciekłem do rodziców i razem z innymi rodzinami, ruszyliśmy w daleką, nieznaną podróż, która okazała się zbyt późna i nieudana. Gdy przybyliśmy do Uzbekistanu koło Taszkientu, Kaszkadarinskoj obłasti, gorod Guzar, Armia Andersa już opuszczała teren Związku Radzieckiego i przez Krasnowodsk wyjeżdżała do Pahlawi w Iranie. NKWD nakazało nam powrót, ale my zatrzymaliśmy się w Kirowskiej obłasti, Kajskij rajon, Łoińskij Selsowiet, dierewnia Kokoszkino w kołchozie, a następnie przenieśli do seła Łojno, gdzie rodzice podjęli pracę. Tam w maju 1943 roku, ojca i brata powołano do I-ej Dywizji im. Tadeusza Kościuszki w Sielcach nad Oką. Była bieda i głód. Jedliśmy pokrzywy, lebiodę, skrzyp i pikeny. Ja zgłosiłem się do pracy jako woźnica w krowim zaprzęgu. Koni nie było. Zimą robiłem łapcie dla Leschoza. W 1944 roku ojciec wrócił z armii. Został zwolniony, bo był ranny. Po wyleczeniu został zatrudniony przy produkcji nart i beczek, gdzie mu gorliwie pomagałem, aby dostać 600 gram chleba. Heblowałem klepki i składaliśmy beczki. Na zimę suszyłem pokrzywę i grzyby. Wciąż panował głód i brakowało odzieży. W zonie gdzie przebywali jeńcy niemieccy, handlowałem z nimi tytoniem za chleb. Na wiosnę zacząłem wykopywać posadzone w kołchozie ziemniaki, na czym zostałem przyłapany i doprowadzony do NKWD. Posadzono mnie w areszcie, ale do kradzieży się nie przyznałem. Latem zacząłem skrycie zrywać kłosy, które suszyłem, przecierałem i gotowałem ziarno.
Brat Ludwik był ranny w Rembertowie pod Warszawą i po wyleczeniu walczył do końca wojny. Zdemobilizowany został w 1947 r. jako inwalida wojenny III grupy.
W styczniu na mocy decyzji Polsko-Radzieckiej Komisji Mieszanej do spraw ewakuacji, przywrócono nam obywatelstwo polskie. Odbierano je nam i przywracano dwukrotnie: 1.IX.1939 odebrano, 21.XII.1941 przywrócono, 15.I.1943 znowu odebrano, 1.XII.1945 ponownie przywrócono. Po ostatnim przywróceniu, na mocy powyższej komisji, otrzymaliśmy karty ewakuacyjne.
6 marca saniami przewieziono nas do stacji Rudniki i załadowano do towarowych wagonów, ale już bez eskorty i ruszyliśmy do Polski. Podróż trwała cały miesiąc. 9 kwietnia dotarliśmy do Gryfina.”
Michał pisze, że jego braci pochowano w zbiorowej mogile. Ten rodzaj pochówku świadczy o skali umieralności zesłańców, a zwłaszcza dzieci. Nie nadążano z kopaniem indywidualnych mogił.
Pisze też, że do Andersa dotarli dopiero w lipcu, gdy wojsko wyjeżdżało już do Iranu. Nie trudno sobie wyobrazić ich rozczarowanie. Komi ASSR dzieli od Uzbekistanu około 2500 kilometrów w linii prostej. Musieli wyruszyć wiosną aby pokonać taką trasę. To dla zdrowego człowieka niewyobrażalna odległość, a oni byli skrajnie wyczerpani - padali z głodu i zmęczenia. Żywili się tym co znaleźli lesie. Nie wspominał, aby czymś jechali. Byli uciekinierami. Gdy NKWD kazało im wracać, znowu pokonali około 2000 kilometrów, nim zatrzymali się w nowym miejscu. Być może z powrotem trochę jechali, bo mieli nakaz NKWD.
W Gryfinie chodziliśmy razem do szkoły. W Gimnazjum religii uczył nas wspaniały ksiądz Jan Palica, pasjonat matematyki. Jak trafiło się nam jakieś trudniejsze zadanie domowe, prosiliśmy go o pomoc. Dawajcie. Przerywał swoją lekcję i po paru minutach mieliśmy na tablicy gotowe rozwiązanie. Jako członek komisji maturalnej, chodził pomiędzy ławkami i dyskretnie podpowiadał. Słabszym nawet ściągi podrzucał. Do Gryfina przyjechał ze swoją owczarnią z Kałusza. Szybko też skupił przy kościele całe to nowe zbiorowisko ludzkie.
Razem z nim przyjechał kościelny Guga. Świece w wysokich lichtarzach przy ołtarzu gasił kapturkiem na długim kiju. W nawiązaniu do tego, jeżeli ktoś komuś utarł nosa, mawiało się: „Zgasił go bez Gugi”.
W tym czasie, odbyło się pierwsze powojenne bierzmowanie. Plac przykościelny wypełniły tłumy. Palica na kolanach szedł witać biskupa. Wszyscy byli wstrząśnięci tym upokarzającym poddaństwem. Nie dano mu dokończyć życia ze swoimi. Na starość został przeniesiony do Zbąszynka.
|
|
|
|
|
|
Komentarze |
|
|
Dodaj komentarz |
|
|
Zaloguj się, żeby móc dodawać komentarze.
|
|
|
|
|
|
Oceny |
|
|
|
O projekcie |
|
|
Inicjatorem i fundatorem założenia strony był Milnianin, Pan Władysław Zaleski z Warszawy. Od roku 2009 projekt Milno na Podolu jest prowadzony nieodpłatnie przez wolontariuszy. Coroczna opłata za miejsce na serwerze internetowym i nazwę domeny milno.pl jest pokrywana ze składek uczestników Zjazdów Milna i Gontowej
|
|
|
|
|
|
Zmień wygląd strony |
|
|
Logowanie |
|
|
Krótkie wiadomości |
|
|
Najnowsze zdjęcia |
|
CTracker - cback.de
|